Wspominałem o tym, że sezon w El Chalten dobiegał końca, co widać było po opustoszałych hostelach? Nie inaczej było w przypadku tego, w którym mieszkałem - przez pierwsze 2 dni widziałem tam jedynie jego opiekunkę/recepcjonistkę, choć w jednym z pokoi gościnnych czasem świeciło się światło - najwyraźniej nie byłem sam w tym niemałym jednak kompleksie.
Hostel składał się z budynku głównego, wysokiego na 2 piętra, oraz oddzielonej parterowej części, zakręcającej jak litera L, w której znajdowało się sporo dodatkowych pokoi, duża wspólna kuchnia oraz łazienki. Do tej osobnej części przechodziło się przez podwórze, a więc pod gołym niebem.
Gdy meldowałem się w hostelu 2 dni wcześniej, recepcjonistka oprowadziła mnie po kompleksie i poinstruowała, że w małej kuchni znajdującej się w części głównej (a więc tam gdzie miałem pokój) można zaparzyć tylko herbatę/kawę, a jeśli chciałbym przygotować sobie jedzenie, to powinienem to robić w dużej kuchni w budynku obok. Właściwie to było to nawet lepsze rozwiązanie, bo mała kuchnia faktycznie była bardzo mała, a duża była łączona ze sporą przestrzenią do spożywania posiłków. Może trochę raziła pustka tego miejsca, ale co tam.
No i tak sobie wychodzę trzeciego dnia rano z budynku głównego tylnymi drzwiami wyposażonymi w samozamykacz, w rękach dzierżę jajka, bułki i inne pierdoły na śniadanie. Po wyjściu na podwórze czuję przenikliwy chłód, a z nieba leci na mnie marznący deszcz - ubrany jestem w długie spodnie, japonki i koszulkę, no ale po co bardziej, skoro od jednego budynku do drugiego dzieli mnie jedynie 5 metrów.
Docieram do drzwi, łapię za klamkę i dupa - zamknięte. Podchodzę do innych drzwi tego samego budynku - też zamknięte. Co jest do cholery. Wracam pod te tylne drzwi głównego budynku, przez które przeszedłem 30 sekund wcześniej, ale samozamykacz zatrzasnął je na amen (klamkę miały jedynie od wewnątrz). No dobra, luz, wejdę po prostu głównym wejściem.
Truchtam w kierunku fasady budynku, bo jednak ziąb konkretny, a dodatkowo coraz bardziej moknę, w końcu łapię za klamkę i... no do kurwy nędzy - zamknięte! A przecież normalnie zawsze te drzwi były otwarte i tak też mi babka mówiła przy meldunku. Znów łapię za klamkę, szarpię, pukam, pukam głośniej - nic. Głucha cisza. No, poza dudniącym w dach zimnym deszczem, który coraz bardziej zaczyna mi się dawać we znaki.
Odkładam żarcie na drewniany stolik nieopodal, wracam pod drzwi i zaczynam się zastanawiać co począć. Może wysłać wiadomość na booking? Nie no, zanim odczytają, to będzie tu ze mnie zimny trup. Znalazłem numer telefonu do obiektu i dzwonię. Cisza. Nikt nie odbiera. Znów pukam - cisza.
Wracam do stolika gdzie zostawiłem żarcie i zaczyna we mnie wzbierać solidny wkurw, co miało swoje plusy, bo trochę mnie to rozgrzało. Podszedłem znów pod drzwi i zacząłem bez ceregieli łomotać w nie pięścią niczym gestapo podczas łapanek. W końcu po drugiej stronie usłyszałem kroki i wkrótce w szparze drzwi ukazała się zaspana twarz dziewczyny będącej drugim gościem hostelu. Przeprosiłem ją za zamieszanie, wytłumaczyłem o co chodzi i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że skonfundowanie, które rysowało się na jej twarzy nie wynikało jedynie z wczesnej pory dnia, lecz też z tego, że nie operowała biegle angielskim.
Wszedłem do budynku, zostawiłem żarcie na stoliku w kuchni i poszedłem ogrzać dłonie do łazienki. Przebrałem mokrą koszulkę, wróciłem do kuchni, a tam stała zarówno dziewczyna, która mi otworzyła, jak i recepcjonistka. Ta druga zaczęła mnie wylewnie przepraszać - po hiszpańsku, więc głównie odczytywałem jej intencje, a nie słowa. W końcu wytłumaczyła, że ze względu na koniec sezonu i to, że w drugim budynku już nikt nie mieszka, zamknęli tamtą kuchnię. No zajebiście, że mi o tym wcześniej powiedzieli
Tyle z historii bycia zaskoczonym przez pogodę. A jak przebiegała reszta dnia? Mój ziomek, z którym się wspinałem dzień wcześniej musiał popracować (łączył podróżowanie z programowaniem), tak więc miałem trochę czasu dla siebie. Patrząc na godziny wykonania zdjęć z tego dnia, było raczej leniwie (przypominam, że opisuję wyprawę sprzed roku, więc nie wszystko dokładnie pamiętam). W drugiej części dnia wybrałem się na krótką przechadzkę na Mirador de los Condores - punkt widokowy oddalony o jakieś 45 minut marszu, z którego widać było miasteczko, a przy dobrej pogodzie w tle powinien majaczyć Fitz Roy (no ale pogoda póki co nie rozpieszczała).
Wybrałem się na ten punkt widokowy z piwkiem w plecaku, bo czemu nie, (zwłaszcza, że pustą butelkę i kapsel zawsze zabieram ze sobą). Przez bliskość tego miejsca względem miasteczka kręciło się tam trochę ludzi, ale w niczym to nie przeszkadzało. Spędziłem tam łącznie z 2-3 godziny, bo i po co miałem się gdziekolwiek spieszyć. Zostało mi to nawet wynagrodzone, bo tuż przed zachodem słońca na niebie zagościła w końcu odrobina błękitu, a w oddali widać było jakiś majestatyczny szczyt spowity częściowo w chmurach. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to właśnie Fitz Roy. No ok, podejrzewałem, że to może być on, ale pewności nie miałem. Postanowiłem to sprawdzić - ale nie w internecie, tylko ponownie wybierając się na punkt widokowy Laguna de los Tres następnego dnia - i to na wschód słońca. Ale o tym w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
Klimat jak z jakiejś gry post apo albo opowiadania.
@Opornik hmmm, nie wiem co miałaby zmienić uroda dziewczyny w tej sytuacji
Dzięki że piszesz, fajnie się to czyta :).
Czy masz jakiegoś bloga, żebym mógł przeczytać chronologicznie od początku, czy wpisy tylko na hejto?
@koccur tylko hejto. Polecam wejść w profil, bo nie wszystkie wpisy się poprawnie otagowały. Właściwie to poza pierwszym gównowpisem reszta jest z podróży.
Może kiedyś założę bloga, żeby mi te historie nie zginęły gdyby hejto spadło z rowerka (oby nie).
Aaaa, no i dziękuję za bardzo miłe słowa!
Dzięki za kolejny ciekawy wpis!
@michalnaszlaku bardzo zalegle "dziękuję!"
Zaloguj się aby komentować