Uszanowanko po krótkiej przerwie! Nieubłaganie, krok po kroczku, zbliżamy się do końca historii pewnego trekkingu #polacorojo po Torres del Paine. Dziś znów raczej krótki wpis, bo i odcinek marszu raczej niewymagający - niecałe 12 km, które można było machnąć w jakieś 4 godziny.
--------
Poranek na campingu Dickson nie należał dla mnie do najprzyjemniejszych. Obudziłem się bowiem z myślą, że zgubiłem swoje okulary przeciwsłoneczne. No nie lubię niczego gubić, zawsze się potem niesamowicie złoszczę na siebie i chodzę struty przez kilka dni. Tu nie dość, że straciłem jakąś rzecz, to była to rzecz dość istotna w kontekście dalszej wędrówki. Od kilku dni świeciło ostre słońce, więc okulary chroniły przed ewentualnym podrażnieniem lub zapaleniem spojówek. Dodatkowo kolejnego dnia trekking prowadził przez Paso John Garner, przełęcz, na której podobno potrafiło ultra mocno wiać (a gdyby ktoś jeszcze tego w swoim życiu nie zauważył, dzięki okularom nie trzeba mrużyć na wietrze oczu jak pojebany).
Napisałem "zgubiłem okulary", ale tak na dobrą sprawę to doskonale wiem gdzie to miało miejsce (po prostu zapomniałem ich z powrotem podnieść z ziemi wracając znad jeziora). Po prostu moich okularów po godzinie już tam nie było. Tak więc najwyraźniej ktoś z obozowiczów wyznawał zasadę "znalezione, nie kradzione" (choć wówczas używałem raczej alternatywnej wersji powiedzenia, czyli "ktoś się nie bał i zajebał"). No, mógł to być oczywiście jeszcze jakiś ptak czy coś. Ale skoro ptak, to czemu nie myszojeleń? Mało to napadów rabunkowych organizowanych przez myszojelenie? No mało. Ale to mógł być ten jeden z nielicznych. Albo pierwszy.
OK, nie myślałem wtedy o myszojeleniu, ale ptak był realną opcją. No bo przecież któryś z obozowiczów (a nie było ich wielu) pewnie przyniósłby i zostawił znalezione przypadkiem okulary gdzieś w recepcji campingu, albo sklepiku, albo przy obozowej kuchni, prawda? No bo czemu sobie coś przywłaszczać, bez upewnienia się, że ktoś z nielicznych towarzyszy, nawet nieznanych, nie zgubił danej rzeczy? No ale niestety - udałem się w te wszystkie miejsca i nikt nic nie widział ani nie słyszał. Nawet poprosiłem chilijskich znajomych o dopisanie hiszpańskiego tłumaczenia wiadomości w sprawie zgubionych okularów, którą wywiesiłem ją przy toaletach, gdzie każdy z obozowiczów musiał się pojawić. No i dupa. Czyli ptak. Albo myszojeleń.
W nieco minorowym nastroju wyruszałem na kolejny odcinek trasy. Zaledwie 12 km, nie trzeba się nigdzie spieszyć, dodatkowo moja obozowa paczka (4 chilijskich studentów i Amerykanin) też właśnie się zbierała, więc ten odcinek postanowiłem przejść z nimi. Zwłaszcza, że na kolejnym campingu oni zostawali na 2 noce, żeby zebrać siły przed kolejnym odcinkiem, opisywanym wszędzie jako bardzo wyczerpujący (15 km, 11 h, sporo podchodzenia i schodzenia, możliwe huraganowe wiatry). Była to więc jedna z ostatnich okazji do wspólnego pożartowania.
No i tak sobie szliśmy i żartowaliśmy, trochę też utyskując, że ciężko, nogi bolą itd. Mnie może już pęcherze aż tak nie dokuczały (tzn. dalej bolały, ale mniej niż na początku), za to ewidentnie pogłębiało się jakieś spięcie mięśni czy ścięgien w prawej stopie (albo po prostu tworzył się stan zapalny). Wciąż spoko, ale odczuwalne przy każdym kroku.
Jedna z tych chilijskich studentek narzekała z kolei na pęcherz na podbiciu stopy, na który już rano nakleiła spory plaster. Podczas jednego z postojów postanowiła zdjąć buta i nakleić nowy plaster, bo czuła, że coś tam się przesunęło i coraz bardziej boli. Zdejmuje skarpetę i odrywa plaster... wraz z wielkim kawałem skóry
Ziejąca, czerwona, ociekająca krwią rana wielkości kurzego jajka nie wyglądała dobrze w kontekście dalszego długiego marszu z obciążeniem. Bo może i ten odcinek trekkingu był krótki, ale żeby dostać się do któregokolwiek wyjścia z parku trzeba było przejść kolejny - razem ponad 20 km i to w wymagającym terenie. Wszyscy się mocno zmartwiliśmy, czy w ogóle da radę iść, bo serio wyglądało to bardzo średnio.
Użyczyłem jej Octeniseptu (zawsze warto mieć w dłuższej podróży), a przyjaciele dziewczyny, studenci medycyny, zrobili profesjonalny opatrunek, co dawało nadzieję przynajmniej na ochronę przed zakażeniem. Okazało się jednak, że zrobili to tak dobrze, że dziewczyna po włożeniu buta i zrobieniu kilku kroków powiedziała - trochę boli, ale jest spoko Serio, widząc tą ranę nie chciało mi się wierzyć, że będzie w stanie normalnie kontynuować marsz, a tymczasem była gotowa do drogi. Zasugerowałem jedynie podzielenie się co cięższymi elementami jej bagażu, żeby plecak jej aż tak nie ciążył i tak oto ruszyliśmy dalej - jako wspierający się zespół
Dotarliśmy do campingu Los Perros całkiem wcześnie. Na tyle wcześnie, że postanowiłem jeszcze machnąć jedną małą odnogę szlaku, prowadzącą do niewielkiego lodowca o jakże dostojnej nazwie Puma. Zagadałem ze strażnikiem parku i mimo początkowej odpowiedzi "można tam iść wyłącznie z przewodnikiem", ostatecznie zrozumiał, że raczej się nie zgubię, bo na mapie offline z Maps.me szlak był zaznaczony, a GPS działał poprawnie. Podeszliśmy do niewielkiego potoku i zaczął mi tłumaczyć:
- No to jak już podejdziesz tam kawałeczek w górę potoku i go przekroczysz, to dalej idziesz wzdłuż tamtych drzew i po pół godzinie będziesz na miejscu. Ale to wyjdź tak max za 20 minut, żebyś zdążył wrócić.
Idealnie, jest plan, to teraz tylko rozbicie namiotu, małe piwko przed startem (znów było gorąco) i w drogę. No gdy piłem piwko, podeszli moi znajomi i mówią:
- Właśnie gadaliśmy z tym strażnikiem i mówił, żebyś teraz już nie lazł, bo za późno.
Kurła, jak to za późno, przecież minęło 25 minut, bez przesady. Zeruję piwko, idę dziarsko nad potok, ruszam w górę i idę. I idę. A mostku, którym chciałem przejść przez potok nie widać. GPS też jakby pokazuje, że już go minąłem. Więc wracam i idę w dół. GPS lekko się zawiesza i pokazuje głupoty co do mojej lokalizacji. Skręcam trochę w las - znów widzę budkę strażnika. No ale nie chcę iść go pytać o mostek, bo na pewno już mi nie pozwoli iść. Więc znowu dalej szukam głupiego mostka.
Po pół godziny daję za wygraną, bo to bez sensu łazić po chaszczach. Już chciałem przejść po prostu przez potok zdejmując buty, ale pomyślałem - dobra, nie będę odpieprzał czegoś głupiego dzień przed trudnym odcinkiem. Potok zresztą naprawdę wartki i zawsze ryzyko, że gira się uślizgnie i dupa mokra, albo i gorzej. Pokonany, wracam do towarzyszy, zdumionych tempem w jakim ogarnąłem szlak nad lodowiec i z powrotem. Dopiero jakiś czas później dowiaduję się, że żadnego mostka nie ma i faktycznie trzeba było iść przez potok
Zasępiony niepowodzeniem przypominam sobie o drugim niepowodzeniu, czyli o zgubionych okularach. Idę wywiesić przy kiblach kartkę - a nuż osoba, która znalazła moje okulary wyruszyła z poprzedniego campingu zanim powiesiłem tam kartkę i nie wiedziała, że ktoś je zgubił? Ta, jasne. Prędzej myszojeleń mi je przyniesie i poklepie po plecach.
5 minut później zjawia się myszojeleń. A raczej jeden z obozowiczów. Z moimi okularami w rękach.
- To Twoje? - pyta z lekko skwaszoną miną.
Zachwycony, dziękuję mu wylewnie. Potem nawet kupuję mu browara. No bo faktycznie gdy niósł mi te okulary, to wcale nie wyglądał na szczególnie radosnego. Może wolał nie oddawać. A może myszojelenie zaklęte w ciałach ludzi mają właśnie taki wyraz twarzy. Ciężko stwierdzić.
Tego wieczora żegnam się z moimi towarzyszami poznanymi jeszcze na campingu Serón. Gdy będę wyruszał nocą na kolejny odcinek trasy, oni będą jeszcze smacznie spali, mając w perspektywie cały dzień odpoczynku. Czy zobaczymy się później? Ciężko było wówczas stwierdzić, bo podczas gdy ja kończyłem swój trekking na campingu Paine Grande, oni mieli domknąć swoją pętlę dopiero 4 dni później w Central.
- Może zobaczymy się w Puerto Natales, jeśli jeszcze stamtąd nie wyjadę dalej? - myślałem sobie. - Ale gdzie jest to "dalej"? - w sumie wciąż nie miałem żadnych dalszych planów. Ale nie było mi z tym źle. Nic a nic. Się zobaczy.
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo
--------
Poranek na campingu Dickson nie należał dla mnie do najprzyjemniejszych. Obudziłem się bowiem z myślą, że zgubiłem swoje okulary przeciwsłoneczne. No nie lubię niczego gubić, zawsze się potem niesamowicie złoszczę na siebie i chodzę struty przez kilka dni. Tu nie dość, że straciłem jakąś rzecz, to była to rzecz dość istotna w kontekście dalszej wędrówki. Od kilku dni świeciło ostre słońce, więc okulary chroniły przed ewentualnym podrażnieniem lub zapaleniem spojówek. Dodatkowo kolejnego dnia trekking prowadził przez Paso John Garner, przełęcz, na której podobno potrafiło ultra mocno wiać (a gdyby ktoś jeszcze tego w swoim życiu nie zauważył, dzięki okularom nie trzeba mrużyć na wietrze oczu jak pojebany).
Napisałem "zgubiłem okulary", ale tak na dobrą sprawę to doskonale wiem gdzie to miało miejsce (po prostu zapomniałem ich z powrotem podnieść z ziemi wracając znad jeziora). Po prostu moich okularów po godzinie już tam nie było. Tak więc najwyraźniej ktoś z obozowiczów wyznawał zasadę "znalezione, nie kradzione" (choć wówczas używałem raczej alternatywnej wersji powiedzenia, czyli "ktoś się nie bał i zajebał"). No, mógł to być oczywiście jeszcze jakiś ptak czy coś. Ale skoro ptak, to czemu nie myszojeleń? Mało to napadów rabunkowych organizowanych przez myszojelenie? No mało. Ale to mógł być ten jeden z nielicznych. Albo pierwszy.
OK, nie myślałem wtedy o myszojeleniu, ale ptak był realną opcją. No bo przecież któryś z obozowiczów (a nie było ich wielu) pewnie przyniósłby i zostawił znalezione przypadkiem okulary gdzieś w recepcji campingu, albo sklepiku, albo przy obozowej kuchni, prawda? No bo czemu sobie coś przywłaszczać, bez upewnienia się, że ktoś z nielicznych towarzyszy, nawet nieznanych, nie zgubił danej rzeczy? No ale niestety - udałem się w te wszystkie miejsca i nikt nic nie widział ani nie słyszał. Nawet poprosiłem chilijskich znajomych o dopisanie hiszpańskiego tłumaczenia wiadomości w sprawie zgubionych okularów, którą wywiesiłem ją przy toaletach, gdzie każdy z obozowiczów musiał się pojawić. No i dupa. Czyli ptak. Albo myszojeleń.
W nieco minorowym nastroju wyruszałem na kolejny odcinek trasy. Zaledwie 12 km, nie trzeba się nigdzie spieszyć, dodatkowo moja obozowa paczka (4 chilijskich studentów i Amerykanin) też właśnie się zbierała, więc ten odcinek postanowiłem przejść z nimi. Zwłaszcza, że na kolejnym campingu oni zostawali na 2 noce, żeby zebrać siły przed kolejnym odcinkiem, opisywanym wszędzie jako bardzo wyczerpujący (15 km, 11 h, sporo podchodzenia i schodzenia, możliwe huraganowe wiatry). Była to więc jedna z ostatnich okazji do wspólnego pożartowania.
No i tak sobie szliśmy i żartowaliśmy, trochę też utyskując, że ciężko, nogi bolą itd. Mnie może już pęcherze aż tak nie dokuczały (tzn. dalej bolały, ale mniej niż na początku), za to ewidentnie pogłębiało się jakieś spięcie mięśni czy ścięgien w prawej stopie (albo po prostu tworzył się stan zapalny). Wciąż spoko, ale odczuwalne przy każdym kroku.
Jedna z tych chilijskich studentek narzekała z kolei na pęcherz na podbiciu stopy, na który już rano nakleiła spory plaster. Podczas jednego z postojów postanowiła zdjąć buta i nakleić nowy plaster, bo czuła, że coś tam się przesunęło i coraz bardziej boli. Zdejmuje skarpetę i odrywa plaster... wraz z wielkim kawałem skóry
Ziejąca, czerwona, ociekająca krwią rana wielkości kurzego jajka nie wyglądała dobrze w kontekście dalszego długiego marszu z obciążeniem. Bo może i ten odcinek trekkingu był krótki, ale żeby dostać się do któregokolwiek wyjścia z parku trzeba było przejść kolejny - razem ponad 20 km i to w wymagającym terenie. Wszyscy się mocno zmartwiliśmy, czy w ogóle da radę iść, bo serio wyglądało to bardzo średnio.
Użyczyłem jej Octeniseptu (zawsze warto mieć w dłuższej podróży), a przyjaciele dziewczyny, studenci medycyny, zrobili profesjonalny opatrunek, co dawało nadzieję przynajmniej na ochronę przed zakażeniem. Okazało się jednak, że zrobili to tak dobrze, że dziewczyna po włożeniu buta i zrobieniu kilku kroków powiedziała - trochę boli, ale jest spoko
Dotarliśmy do campingu Los Perros całkiem wcześnie. Na tyle wcześnie, że postanowiłem jeszcze machnąć jedną małą odnogę szlaku, prowadzącą do niewielkiego lodowca o jakże dostojnej nazwie Puma. Zagadałem ze strażnikiem parku i mimo początkowej odpowiedzi "można tam iść wyłącznie z przewodnikiem", ostatecznie zrozumiał, że raczej się nie zgubię, bo na mapie offline z Maps.me szlak był zaznaczony, a GPS działał poprawnie. Podeszliśmy do niewielkiego potoku i zaczął mi tłumaczyć:
- No to jak już podejdziesz tam kawałeczek w górę potoku i go przekroczysz, to dalej idziesz wzdłuż tamtych drzew i po pół godzinie będziesz na miejscu. Ale to wyjdź tak max za 20 minut, żebyś zdążył wrócić.
Idealnie, jest plan, to teraz tylko rozbicie namiotu, małe piwko przed startem (znów było gorąco) i w drogę. No gdy piłem piwko, podeszli moi znajomi i mówią:
- Właśnie gadaliśmy z tym strażnikiem i mówił, żebyś teraz już nie lazł, bo za późno.
Kurła, jak to za późno, przecież minęło 25 minut, bez przesady. Zeruję piwko, idę dziarsko nad potok, ruszam w górę i idę. I idę. A mostku, którym chciałem przejść przez potok nie widać. GPS też jakby pokazuje, że już go minąłem. Więc wracam i idę w dół. GPS lekko się zawiesza i pokazuje głupoty co do mojej lokalizacji. Skręcam trochę w las - znów widzę budkę strażnika. No ale nie chcę iść go pytać o mostek, bo na pewno już mi nie pozwoli iść. Więc znowu dalej szukam głupiego mostka.
Po pół godziny daję za wygraną, bo to bez sensu łazić po chaszczach. Już chciałem przejść po prostu przez potok zdejmując buty, ale pomyślałem - dobra, nie będę odpieprzał czegoś głupiego dzień przed trudnym odcinkiem. Potok zresztą naprawdę wartki i zawsze ryzyko, że gira się uślizgnie i dupa mokra, albo i gorzej. Pokonany, wracam do towarzyszy, zdumionych tempem w jakim ogarnąłem szlak nad lodowiec i z powrotem. Dopiero jakiś czas później dowiaduję się, że żadnego mostka nie ma i faktycznie trzeba było iść przez potok
Zasępiony niepowodzeniem przypominam sobie o drugim niepowodzeniu, czyli o zgubionych okularach. Idę wywiesić przy kiblach kartkę - a nuż osoba, która znalazła moje okulary wyruszyła z poprzedniego campingu zanim powiesiłem tam kartkę i nie wiedziała, że ktoś je zgubił? Ta, jasne. Prędzej myszojeleń mi je przyniesie i poklepie po plecach.
5 minut później zjawia się myszojeleń. A raczej jeden z obozowiczów. Z moimi okularami w rękach.
- To Twoje? - pyta z lekko skwaszoną miną.
Zachwycony, dziękuję mu wylewnie. Potem nawet kupuję mu browara. No bo faktycznie gdy niósł mi te okulary, to wcale nie wyglądał na szczególnie radosnego. Może wolał nie oddawać. A może myszojelenie zaklęte w ciałach ludzi mają właśnie taki wyraz twarzy. Ciężko stwierdzić.
Tego wieczora żegnam się z moimi towarzyszami poznanymi jeszcze na campingu Serón. Gdy będę wyruszał nocą na kolejny odcinek trasy, oni będą jeszcze smacznie spali, mając w perspektywie cały dzień odpoczynku. Czy zobaczymy się później? Ciężko było wówczas stwierdzić, bo podczas gdy ja kończyłem swój trekking na campingu Paine Grande, oni mieli domknąć swoją pętlę dopiero 4 dni później w Central.
- Może zobaczymy się w Puerto Natales, jeśli jeszcze stamtąd nie wyjadę dalej? - myślałem sobie. - Ale gdzie jest to "dalej"? - w sumie wciąż nie miałem żadnych dalszych planów. Ale nie było mi z tym źle. Nic a nic. Się zobaczy.
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo
To już chyba tradycja, że kolejność mi się gubi, znowu żadne powiadomienie nie przyszło, ale na szczęście kolejny wyświetlił na głównej ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Ale już wiem skąd się wziął wzięło wrażenie, że jakiś fragment mi uciekł i to był ten ¯\_(ツ)_/¯
Zaległości nadrobione, można wracać do pracy (ง ͠° ͟ل͜ ͡°) @Sniffer
@tentego a bo to tak dziwnie działa, że w powiadomieniach trzeba kliknąć w "obserwowane", żeby widzieć nowe wpisy innych.
Mogę zawołać do następnego jak coś
@Sniffer a to wołaj, może wtedy będę na bieżąco ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Zaloguj się aby komentować