Trzy wpisy temu wspominałem o tym, że moja pierwsza próba zobaczenia Fitz Roy'a, najbardziej ikonicznej góry Patagonii, zakończyła się niepowodzeniem ze względu na chmury i że postanowiłem tam wrócić przy lepszej pogodzie. Co więcej, postanowiłem wbić na punkt widokowy Laguna de los Tres o wschodzie słońca. Zresztą nie ja jeden - ustaliłem z moim argentyńskim kolegą, że jak tylko prognoza na kolejny dzień będzie wyglądała obiecująco - atakujemy. A że nasze plany podsłuchała jeszcze jedna Angielka z hostelu kolegi - była nas trójka.
Słońce wschodziło o 8:45. Mimo, że 3 dni wcześniej drogę na punkt widokowy pokonałem w niecałe 3 godziny, tym razem tempo trzeba było dostosować do pozostałych towarzyszy i pory dnia (a raczej nocy). Tym samym już o 4:45 ruszaliśmy na szlak, wyposażeni w czołówki, ciepłe ubrania i nadzieję. Ta ostatnia była potrzebna, bo wbrew prognozom zamiast gwiazd na niebie obserwowaliśmy chmury. No ale była szansa, że się to rozwieje.
Po 4 kilometrach dotarliśmy na pośredni punkt widokowy, z którego potencjalnie widać Fitz Roy'a z daleka. Oczywiście teraz nic nie było widać, bo wciąż panowały absolutne ciemności, a na domiar złego jedyna rzecz na niebie przypominająca gwiazdy, to płatki śniegu, które zaczęły spadać na nasze głowy. Już wtedy przeczuwaliśmy, że ze wschodu słońca nici. Teoretycznie mogłem obrócić się na pięcie i zawrócić, bo po co mi drugi raz iść w to samo miejsce i znów nic nie widzieć, ale moi towarzysze chcieli iść dalej. W sumie ja też chciałem iść dalej, bo fajniejszy taki spacer niż kiszenie się w hostelu. Dodatkowo, jako jedyny z naszej trójki szedłem już tym szlakiem, tak więc robiłem za przewodnika.
Jako wysokiej klasy przewodnik oczywiście zgubiłem drogę jakieś 10 metrów później Usprawiedliwiam się faktem, że było ciemno jak w dupie, a ten pośredni punkt widokowy był odrobinę na uboczu. Cofnęliśmy się znów na punkt widokowy, gdzie kazałem moim towarzyszom zaczekać aż odnajdę ścieżkę. Szczęśliwie zajęło to mniej niż minutę, więc po niedługiej chwili kontynuowaliśmy marsz.
Gdy minęliśmy tabliczkę oznaczającą 9 z 10 kilometrów trasy, śnieg zaczął sypać jak opętany. Warstwa chmur była tak gruba, że wciąż było ciemno niczym w nocy, choć z pewnością ponad chmurami już szarzało. Mimo świadomości braku szans na ujrzenie wschodu słońca zaczęliśmy podchodzić pod górę, ostrożnie stawiając kroki na ośnieżonej ścieżce.
Nagle w świetle czołówki zauważyłem jakiegoś stwora. Zamarłem, początkowo nie będąc pewnym czy mam omamy wzrokowe, czy może w końcu przekonam się w sprawie pumy, czy ma jaja z gumy. Na szczęście był to tylko pies (ten oto dżentelmen ze zdjęcia). Ale skąd tu pies? Czyżby jego właściciel już wracał z punktu widokowego? Godzinę przed wschodem słońca? Nikt jednak nie schodził. Co więcej - pies sprawiał wrażenie, jakby chciał nas zaprowadzić na górę. Czyżby jego pan miał wypadek i pies chciał sprowadzić pomoc?
Ruszyliśmy w górę za psem przewodnikiem, który co parę metrów obracał się patrząc, czy na pewno za nim idziemy. Wyglądał na podekscytowanego. My natomiast wciąż nie wiedzieliśmy, jak się ta historia zakończy. Gdy już dotarliśmy na górę, okazało się, że w punkcie widokowym jest już kilka osób. Sądziliśmy więc, że zaraz ktoś psiaka zawoła i zagadka się wyjaśni - nic takiego jednak nie nastąpiło. Pies szedł za nami krok w krok i w oczach pozostałych ludzi to my wyglądaliśmy na jego właścicieli. Dla pewności pytaliśmy każdą napotkaną osobę, czy wie czyje to zwierzę, ale nikt nie miał pojęcia.
Spędziliśmy na górze niecałą godzinę. Słońce od jakiegoś czasu gościło na niebie, choć nie było go widać przez chmury. Pokręciliśmy się jeszcze trochę i w końcu rozpoczęliśmy zejście. Pies przez ten cały czas chodził za nami. Uznaliśmy, że sprowadzimy go do miasteczka.
Idąc w dół mijaliśmy grupki osób udające się w przeciwnym kierunku - na punkt widokowy.
- Jaki piękny pies, jak ma na imię? - pyta jeden gość schylając się do psiaka w celu pogłaskania go.
- Nie jest nasz - moja odpowiedź spowodowała natychmiastowe cofnięcie ręki przez jegomościa i jego trwożliwe wyprostowanie się.
Pies nie był nasz, ale tak się zachowywał. Przynajmniej do momentu, w którym dotarliśmy do miejsca, gdzie spotkaliśmy go po raz pierwszy - wówczas ni z tego ni z owego postanowił nas porzucić na rzecz jednej z kolejnych grupek idących w górę. Na nic zdały się nasze wołania - pies upatrzył sobie nowych "wyprowadzaczy na spacer".
Kontynuowaliśmy zejście. Jakieś 2 km od El Chalten zza chmur wyłoniło się słońce, a błękit stawał się coraz bardziej wszechobecny. Robił się naprawdę piękny dzień. W lesie na końcowym fragmencie szlaku spostrzegliśmy grupę turystów stojących jak zamurowani, a naszych uszu dobiegł dziwny stukot. Gdy podeszliśmy bliżej, dostrzegliśmy co ich tak zachwyciło - dwa Dzięcioły Magellańskie o intensywnie czerwonych piórach na głowie - całkiem spore ptaszyska!
W końcu dotarliśmy do miasteczka, gdzie każde udało się do swojego hostelu. Jako, że mój kolega znów musiał popracować (a Angielka nie pamiętam już w sumie co), resztę dnia spędziłem sam. Zeżarłem milanesę (wielki kawał wołowiny) na obiad, wypiłem piwko, pochillowałem, poogarniałem jakieś swoje sprawy i... trochę zacząłem się nudzić. Sprawdziłem prognozę na kolejny dzień - pogoda miała być petarda, więc znów korciło, by wybrać się na wschód słońca pod Fitz Roy. Z drugiej strony kolega kolejnego dnia nie mógł iść, więc przełożyliśmy to na dwa dni później (niby pogoda miała się utrzymać). Było jeszcze kilka innych ciekawie zapowiadających się szlaków, więc wstępnie wybrałem jeden z nich.
Gdy już zaplanowałem kolejny dzień, zbliżał się wieczór. Jeszcze było jasno, choć świeżo po zachodzie słońca. Spojrzałem w stronę gór - było naprawdę pięknie. I pomyślałem sobie - a może przejdę się na ten pierwszy punkt widokowy w drodze pod Fitz Roy - to zaledwie 4 km w jedną stronę. Niby przystawałem już w tym miejscu czterokrotnie w ostatnich godzinach i dniach, ale wciąż nie widziałem tej majestatycznej góry.
- A sru tam, idę. Co innego mam do roboty - powiedziałem sam do siebie, spakowałem czołówkę do plecaka i raźnym krokiem ruszyłem przed siebie.
I oto mój pomysł i odrobina wysiłku zostały nagrodzone, bo w końcu miałem okazję zobaczyć szczyt Fitz Roy. Niby wciąż w oddali i cały zacieniony, ale zdecydowanie robił na mnie wrażenie. Gapiłem się w niego jakiś czas, aż szarość kończącego się dnia powoli przeradzała się w czerń. W końcu rozpocząłem zejście. Wsadziłem na łeb czołówkę, ale "dla sportu" nie włączyłem jej, tylko polegałem na zmuszonym do wytężonego wysiłku zmyśle wzroku. Jedynie w jednym miejscu poświeciłem sobie przez chwilę - na odcinku w lesie, gdzie kojarzyłem na ścieżce zdradliwy korzeń. Jak się okazało, włączyłem czołówkę w idealnym momencie, bo byłem raptem metr od spodziewanej przeszkody (której za cholerę nie było widać po ciemku). Pewnie sobie myślicie - co za debil, po ryzykuje skręceniem kostki, skoro ma latarkę? Pewnie macie rację. Ale jakoś tak czasem stawiam sobie jakieś debilne "wyzwania" sam dla siebie
Ostatecznie udało się dotrzeć do hostelu bez negatywnych przygód. Pogadałem jeszcze z babką w recepcji, opowiedziałem jej o napotkanym psie i pokazałem zdjęcia.
- Ach tak. To pies właścicieli pobliskiej knajpy - powiedziała - i teoretycznie mogą mieć przez to kłopoty, bo jest surowy zakaz wprowadzania psów na teren parku. Nawet jeśli pies sam się tam wprowadzi.
Jak się później okazało, nie był to jedyny pies, którego spotkałem na tym szlaku. Ale o tym już w innym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
Słońce wschodziło o 8:45. Mimo, że 3 dni wcześniej drogę na punkt widokowy pokonałem w niecałe 3 godziny, tym razem tempo trzeba było dostosować do pozostałych towarzyszy i pory dnia (a raczej nocy). Tym samym już o 4:45 ruszaliśmy na szlak, wyposażeni w czołówki, ciepłe ubrania i nadzieję. Ta ostatnia była potrzebna, bo wbrew prognozom zamiast gwiazd na niebie obserwowaliśmy chmury. No ale była szansa, że się to rozwieje.
Po 4 kilometrach dotarliśmy na pośredni punkt widokowy, z którego potencjalnie widać Fitz Roy'a z daleka. Oczywiście teraz nic nie było widać, bo wciąż panowały absolutne ciemności, a na domiar złego jedyna rzecz na niebie przypominająca gwiazdy, to płatki śniegu, które zaczęły spadać na nasze głowy. Już wtedy przeczuwaliśmy, że ze wschodu słońca nici. Teoretycznie mogłem obrócić się na pięcie i zawrócić, bo po co mi drugi raz iść w to samo miejsce i znów nic nie widzieć, ale moi towarzysze chcieli iść dalej. W sumie ja też chciałem iść dalej, bo fajniejszy taki spacer niż kiszenie się w hostelu. Dodatkowo, jako jedyny z naszej trójki szedłem już tym szlakiem, tak więc robiłem za przewodnika.
Jako wysokiej klasy przewodnik oczywiście zgubiłem drogę jakieś 10 metrów później
Gdy minęliśmy tabliczkę oznaczającą 9 z 10 kilometrów trasy, śnieg zaczął sypać jak opętany. Warstwa chmur była tak gruba, że wciąż było ciemno niczym w nocy, choć z pewnością ponad chmurami już szarzało. Mimo świadomości braku szans na ujrzenie wschodu słońca zaczęliśmy podchodzić pod górę, ostrożnie stawiając kroki na ośnieżonej ścieżce.
Nagle w świetle czołówki zauważyłem jakiegoś stwora. Zamarłem, początkowo nie będąc pewnym czy mam omamy wzrokowe, czy może w końcu przekonam się w sprawie pumy, czy ma jaja z gumy. Na szczęście był to tylko pies (ten oto dżentelmen ze zdjęcia). Ale skąd tu pies? Czyżby jego właściciel już wracał z punktu widokowego? Godzinę przed wschodem słońca? Nikt jednak nie schodził. Co więcej - pies sprawiał wrażenie, jakby chciał nas zaprowadzić na górę. Czyżby jego pan miał wypadek i pies chciał sprowadzić pomoc?
Ruszyliśmy w górę za psem przewodnikiem, który co parę metrów obracał się patrząc, czy na pewno za nim idziemy. Wyglądał na podekscytowanego. My natomiast wciąż nie wiedzieliśmy, jak się ta historia zakończy. Gdy już dotarliśmy na górę, okazało się, że w punkcie widokowym jest już kilka osób. Sądziliśmy więc, że zaraz ktoś psiaka zawoła i zagadka się wyjaśni - nic takiego jednak nie nastąpiło. Pies szedł za nami krok w krok i w oczach pozostałych ludzi to my wyglądaliśmy na jego właścicieli. Dla pewności pytaliśmy każdą napotkaną osobę, czy wie czyje to zwierzę, ale nikt nie miał pojęcia.
Spędziliśmy na górze niecałą godzinę. Słońce od jakiegoś czasu gościło na niebie, choć nie było go widać przez chmury. Pokręciliśmy się jeszcze trochę i w końcu rozpoczęliśmy zejście. Pies przez ten cały czas chodził za nami. Uznaliśmy, że sprowadzimy go do miasteczka.
Idąc w dół mijaliśmy grupki osób udające się w przeciwnym kierunku - na punkt widokowy.
- Jaki piękny pies, jak ma na imię? - pyta jeden gość schylając się do psiaka w celu pogłaskania go.
- Nie jest nasz - moja odpowiedź spowodowała natychmiastowe cofnięcie ręki przez jegomościa i jego trwożliwe wyprostowanie się.
Pies nie był nasz, ale tak się zachowywał. Przynajmniej do momentu, w którym dotarliśmy do miejsca, gdzie spotkaliśmy go po raz pierwszy - wówczas ni z tego ni z owego postanowił nas porzucić na rzecz jednej z kolejnych grupek idących w górę. Na nic zdały się nasze wołania - pies upatrzył sobie nowych "wyprowadzaczy na spacer".
Kontynuowaliśmy zejście. Jakieś 2 km od El Chalten zza chmur wyłoniło się słońce, a błękit stawał się coraz bardziej wszechobecny. Robił się naprawdę piękny dzień. W lesie na końcowym fragmencie szlaku spostrzegliśmy grupę turystów stojących jak zamurowani, a naszych uszu dobiegł dziwny stukot. Gdy podeszliśmy bliżej, dostrzegliśmy co ich tak zachwyciło - dwa Dzięcioły Magellańskie o intensywnie czerwonych piórach na głowie - całkiem spore ptaszyska!
W końcu dotarliśmy do miasteczka, gdzie każde udało się do swojego hostelu. Jako, że mój kolega znów musiał popracować (a Angielka nie pamiętam już w sumie co), resztę dnia spędziłem sam. Zeżarłem milanesę (wielki kawał wołowiny) na obiad, wypiłem piwko, pochillowałem, poogarniałem jakieś swoje sprawy i... trochę zacząłem się nudzić. Sprawdziłem prognozę na kolejny dzień - pogoda miała być petarda, więc znów korciło, by wybrać się na wschód słońca pod Fitz Roy. Z drugiej strony kolega kolejnego dnia nie mógł iść, więc przełożyliśmy to na dwa dni później (niby pogoda miała się utrzymać). Było jeszcze kilka innych ciekawie zapowiadających się szlaków, więc wstępnie wybrałem jeden z nich.
Gdy już zaplanowałem kolejny dzień, zbliżał się wieczór. Jeszcze było jasno, choć świeżo po zachodzie słońca. Spojrzałem w stronę gór - było naprawdę pięknie. I pomyślałem sobie - a może przejdę się na ten pierwszy punkt widokowy w drodze pod Fitz Roy - to zaledwie 4 km w jedną stronę. Niby przystawałem już w tym miejscu czterokrotnie w ostatnich godzinach i dniach, ale wciąż nie widziałem tej majestatycznej góry.
- A sru tam, idę. Co innego mam do roboty - powiedziałem sam do siebie, spakowałem czołówkę do plecaka i raźnym krokiem ruszyłem przed siebie.
I oto mój pomysł i odrobina wysiłku zostały nagrodzone, bo w końcu miałem okazję zobaczyć szczyt Fitz Roy. Niby wciąż w oddali i cały zacieniony, ale zdecydowanie robił na mnie wrażenie. Gapiłem się w niego jakiś czas, aż szarość kończącego się dnia powoli przeradzała się w czerń. W końcu rozpocząłem zejście. Wsadziłem na łeb czołówkę, ale "dla sportu" nie włączyłem jej, tylko polegałem na zmuszonym do wytężonego wysiłku zmyśle wzroku. Jedynie w jednym miejscu poświeciłem sobie przez chwilę - na odcinku w lesie, gdzie kojarzyłem na ścieżce zdradliwy korzeń. Jak się okazało, włączyłem czołówkę w idealnym momencie, bo byłem raptem metr od spodziewanej przeszkody (której za cholerę nie było widać po ciemku). Pewnie sobie myślicie - co za debil, po ryzykuje skręceniem kostki, skoro ma latarkę? Pewnie macie rację. Ale jakoś tak czasem stawiam sobie jakieś debilne "wyzwania" sam dla siebie
Ostatecznie udało się dotrzeć do hostelu bez negatywnych przygód. Pogadałem jeszcze z babką w recepcji, opowiedziałem jej o napotkanym psie i pokazałem zdjęcia.
- Ach tak. To pies właścicieli pobliskiej knajpy - powiedziała - i teoretycznie mogą mieć przez to kłopoty, bo jest surowy zakaz wprowadzania psów na teren parku. Nawet jeśli pies sam się tam wprowadzi.
Jak się później okazało, nie był to jedyny pies, którego spotkałem na tym szlaku. Ale o tym już w innym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
To jeszcze wspomniana milanesa (jak teraz patrzę, to nie wygląda apetycznie, ale pamiętam, że bylo pyszne) i 2 foty z wieczornego spaceru
@Sniffer jak zawsze świetny wpis, Fitz Roy robi wrażenie nawet na zdjęciach - niewyobrażalnie piękny musi być na własne oczy!
@ciszej dziękuję za wytrwałość w czytaniu!
@Sniffer Oj wygląda apetycznie!
@michalnaszlaku Ło Panie, dziękuję za komentarz do wpisu sprzed miesiąca!
@Sniffer Nie było mnie trochę i za bardzo nie miałem czasu na przeglądanie a zaległości w internetach mam spore, więc pomału nadrabiam.
Czuj się ostrzeżony
Zaloguj się aby komentować