Ten wpis będzie bardzo krótki jak na moje standardy.
Poprzednio pisałem o moich ostatnich dniach w Puerto Natales w chilijskiej Patagonii i podjęciu decyzji o przedostaniu się na pustynię Atacama. To jakieś 4000 km na północ, więc konieczne były dwa loty (najpierw do stolicy i stamtąd dalej do Calamy). Z Calamy do miasteczka San Pedro de Atacama kursował poranny autobus, więc miałem jeszcze do ogarnięcia nocleg w Calamie. Wszystko pobookowałem jeszcze na spokojnie w Puerto Natales. 
Siedząc w samolocie lecącym do Santiago de Chile kalendarz google przyatakował mnie powiadomieniem, że zaraz powinienem wsiadać do autobusu w kierunku San Pedro de Atacama. 
- No elo, gdzie Rzym, gdzie Krym - pomyślałem - To przecież dopiero jutro. 
Sprawdziłem jednak wygenerowany bilet, a tam faktycznie data o jeden dzień wcześniejsza niż zakładałem. Zajebiście, czyli bilet do kosza Niby kosztował nie aż tak dużo (kilkadziesiąt PLN), ale jednak. 
Druga część lotu w stronę Calamy wyrwała mnie z rozpamiętywania własnej niefrasobliwości. Widoki za oknem były nieziemskie. Latałem już niejednokrotnie nad pasmami górskimi, ale ta surowość andyjskich szczytów, pozbawionych jakichkolwiek oznak życia była zdumiewająca. 
Gdy wylądowałem, akurat zachodziło słońce, ale zanim wyszedłem z terminala, kolory nieba nie były już tak magiczne jak wcześniej, gdy kątem oka obserwowałem firmament, przechodząc rękawem z samolotu do budynku lotniska. Miałem jednak szczęście podziwiać ten spektakl barw jeszcze kilkukrotnie, już w samym San Pedro de Atacama. 
Wiedziałem, że w Calamie nie funkcjonuje Uber, więc pozostało mi skorzystanie z taksówek. Tłum kierowców rzucił się na przyjezdnych oferując swoje usługi. Usłyszawszy od jednego z nich stawkę, która była zgodna z moim wcześniejszym rozeznaniem, ruszyłem za gościem do jego samochodu. No właśnie, samochodu, a nie taksówki. 
- Zaraz zaraz, nie jesteś oficjalnym taksówkarzem - mówię do niego.
- No nie - odpawiada lekko zmartwiony, widząc moje skrzywienie na twarzy. 
Powinienem był pewnie zrezygnować z kursu, bo jednak zawsze ostrzega się przed wsiadaniem do czegokolwiek innego niż oficjalne taksówki. Byłem jednak zmęczony i czułem, że coś mnie rozkłada zdrowotnie. Moja czujność była uśpiona.
- OK, ale nie płacę więcej niż uzgodniliśmy!
- Jasne!
Jadąc w stronę hostelu bacznie spoglądałem na pozycję na mapie, żeby wiedzieć, kiedy wyskakiwać z samochodu na wypadek niechybnego porwania i próby morderstwa poprzedzonego gwałtem (albo na odwrót). O dziwo, pojechaliśmy najkrótszą możliwą trasą i zapłaciłem dokładnie tyle, ile powinienem. To już drugi raz w Chile, gdy moje uzasadnione obawy, co do przejazdu taksówką, nie znalazły pokrycia w rzeczywistości.
Nie czułem się zdrowy. Jako, że zawsze podczas wyjazdów mam ze sobą termometr, zmierzyłem temperaturę. Prawie 38 stopni - niedobrze. Czyżbym jednak złapał jakąś zarazę w Puerto Natales? Naprawdę nie chciałem być chory, bo nie dość, że plany mojego dalszego zwiedzania mogły spalić na panewce, to jeszcze obawiałem się, czy dolecę na te nieszczęsne Karaiby za niecałe dwa tygodnie. Gruby hajs już zapłacony, tymczasem było ryzyko, że utknę na kwarantannie lub izolacji w Chile. Wkrótce po zameldowaniu się w hostelu wziąłem uderzeniową dawkę witamin i środków przeciwgorączkowych. 
Hostel był dość obskurny. Niby miałem prywatny pokój, ale zastanawiałem się, czy na pewno chcę włazić w pościel bez ubrania. Latarką telefonu sprawdziłem, czy na pewno nic nie biega po kątach pokoju lub nie pełza po pościeli. Niby było ok. Zza cieniutkich ścian dobiegały odgłosy innych gości i pogrążonego w ciemnościach miasta. Jedyne okno, na stałe zasłonięte przesiąkniętą papierosowym dymem kotarą, prowadziło na wewnętrzny, wąski korytarz hostelu, prowadzący do podobnych klaustrofobicznych pokoików. Nie pozostawało nic innego, tylko wziąć szybki prysznic i iść spać, żeby rankiem jak najszybciej opuścić to miejsce.
Świt w Calamie nie dodał temu miastu uroku. Na ulicach było pusto, choć gdzieniegdzie dało się dostrzec pojedynczych mieszkańców zmęczonych życiem lub kacem. Nie czułem się zbyt pewnie - ze dwa razy zdarzyło mi się przejść na drugą stronę ulicy żeby uniknąć minięcia się z lokalsami na zaśmieconym chodniku. Jedyny pozytyw, ale za to jaki - gorączka ustąpiła, a ja czułem się całkiem dobrze. 
Niedaleko dworca autobusowego był market, więc wszedłem kupić sobie coś do jedzenia. W hostelu nie jadłem śniadania, więc teraz chciałem się poratować choćby krakersami i wodą. Wejścia strzegło dwóch rosłych ochroniarzy, wystrojonych jak islamscy najemnicy. Chodząc między sklepowymi półkami widziałem kolejnych, a może tych samych - ciężko stwierdzić. W każdym razie jako klient nie czułem się darzony zaufaniem. Z drugiej strony być może regularna klientela dawała ku takiemu zachowaniu podstawy - nie wiem. Wiedziałem jedno - chciałem jak najszybciej opuścić to smutne i nieprzyjazne miasto.
Na dworcu autobusowym pozostało mi jeszcze kupno nowego biletu, bo przecież ten, na który miałem rezerwację, odjechał wczoraj o tej samej porze - z jakiejś przyczyny pomyliłem daty przy kupnie. Dopiero po jakimś czasie zauważyłem, że to mój telefon z niezrozumiałych powodów potrafił podmienić dzień w polach dat na stronach internetowych. Może to przez różnicę w strefach czasowych i fakcie, że w Polsce był już wtedy inny dzień? Nie miało to jednak za bardzo sensu, bo z pewnością kupowałem też bilety, gdy zarówno w Chile jak i w Polsce był ten sam dzień. Zagadka do tej pory pozostaje niewyjaśniona. 
Podszedłem do dworcowego okienka, i cebulowym rzutem na taśmę pokazałem moją rezerwację z wczoraj, pytając jak gdyby niby nigdy nic, z którego peronu odjedzie mój autobus. Pani w okienku raczej nie znała angielskiego, ale... wydrukowała mi bilet z dzisiejszą datą i powiedziała, że autobus odjeżdża za 40 minut. Czyli jednak nie straciłem pieniędzy! 
Pokrzepiony tym faktem czekałem na autobus z tłumionym uśmiechem na ustach. Czułem, że nie mogę w pełni się wyluzować ze względu na spojrzenia innych osób oczekujących na ten sam autobus albo na okazję, żeby mi podpierdolić bagaż - naprawdę ciężko było wyczytać to z ich twarzy
W końcu podjechał autokar - spodziewałem się rozklekotanego truchła z poplamionymi siedzeniami jak w starych PKSach, tymczasem był to naprawdę nowoczesny bus z mega szerokimi i wygodnymi fotelami, których mieściło się jedynie trzy w jednym rzędzie. Zapowiadała się naprawdę przyjemna i komfortowa podróż! 
Godzinę z hakiem później dojechałem do San Pedro de Atacama, ale o wrażeniach z miasteczka opowiem już w kolejnych wpisach. 
#polacorojo #podroze #chile #atacama
e6e55882-8ce4-494e-ae39-2c2ba9a47305
903af398-9a68-44e2-a340-63c5c4423665
f4827868-e4d8-4a09-8214-12c90abffe23
56e0021a-17ca-4a22-9b79-86e36444b640
4d889c41-66b2-437b-a9b6-ab44af6c7152
Sniffer

Jeszcze wspomniane ultra wygodne fotele w autokarze

ab9be830-7eda-4e8b-8f13-efb43f63a074
tentego

@Sniffer uuuuu, nowe wpisy (ง ͠° ͟ل͜ ͡°)

szyby98

niby mi się nie chce czytać ale zawsze czytam do końca, wincyj!

jasiekbb

@Sniffer czy fotele miały regulację oparcia?

Sniffer

@tentego @szyby98 jutro najprawdopodobniej będzie kolejny Dziękuję za wytrwałość w czytaniu!


@jasiekbb miały regulację i to całkiem niezłą, choć chyba nie do 140 ani tym bardziej 180 stopni (a takimi jeździłem w Peru). Nie kładłem się za bardzo, bo podróż trwała nieco ponad godzinkę i wolałem gapić się przez okno nieco bardziej spionizowany

jasiekbb

@Sniffer pytam, bo już kiedyś naciąłem się na „wygodne” fotele, które nie miały regulacji i trzeba było siedzieć na sztywno kilka godzin i wtedy ta wygoda okazuje się zmyłką.

tentego

@Sniffer po takiej przerwie żadna wytrwałość, a czysta przyjemność

Zaloguj się aby komentować