@Mr.Mars
Głuszec należy do jednych z najtrudniejszych gatunków do hodowli
Paaanie, daj Pan spokój!
Poniżej wstawiam autentyczną historię sprzed lat, którą opisałem.
-----------------------------------------------------------------------------
Gdy dowiedziałem się, że będziemy wychowywać pisklęta głuszców, których jajka trzymaliśmy w inkubatorze, przyjąłem to raczej ze spokojem.
Ale Azyl zaskakuje na każdym kroku - wychowywanie głuszców było jak porywanie się z motyką na Słońce...
Głuszczątka, jak przystało na zagniazdowniki, wkrótce po wykluciu zaczęły biegać i piszczeć.
Zawsze lubiłem małe, puszyste, ćwierkające kuleczki takie jak kurczątka, kaczuszki, itp., więc przyglądałem się im z uśmiechem, nie wiedząc jeszcze, że wkrótce ten uśmiech zamieni się w grymas rozpaczy, gdy ktoś choć wymówi ich nazwę gatunkową.
Początkowo, wszystko było w jak najlepszym porządku - mieliśmy kilkanaście piskląt, które wyglądały na zdrowe i silne.
Później, zaczęło się coś, co nazywamy "czarną serią", a polega to na tym, że do drzwi puka Śmierć z kosą - i po ptakach (w znaczeniu dosłownym i przenośnym).
Gdy padło jedno pisklę, uznaliśmy, że było po prostu słabsze, lub miało nie wchłonięty woreczek żółtkowy.
Ale głuszce zaczęły padać prawie w ilościach hurtowych. Sekcje nie wykazywały przyczyn śmierci, a najczęściej ptaki dławiły się podczas jedzenia.
Dawaliśmy im najlepszy pokarm, jaki tylko można sobie wymarzyć, a mimo to, pisklęta nadal padały.
Doszliśmy do wniosku, że chyba nie podoba im się na świecie jako głuszcom i liczą na odmianę losu w następnym wcieleniu.
Kilka razy w ciągu dnia, zabierałem drabinkę i dużą torebkę foliową, by wzbogacić dietę głuszców w mszyce.
Spasione, zielone, latające owady obsiadały okoliczne graby i było ich pełno, ale złapanie ich nie było wcale prostą sprawą, gdyż mszyce uciekały przy najlżejszym dotknięciu liścia, na którym siedziały.
Należało zatem wejść na drabinkę, otworzyć torbę i założyć ją na gałązkę z liśćmi pełnymi szkodników, po czym mocno potrząsnąć, by mszyce spady z liści do torby.
Głuszce uwielbiały gonienie za małymi, zielonymi owadami, które wrzucaliśmy im do cieplarek, w których siedziały ale mimo to...cały czas padały.
Doprowadzeni do ostateczności, podzieliliśmy się na dwie grupy: Ewa i ja zajmowaliśmy się azylowymi ptakami, Nika natomiast siedziała wpatrując się w głuszce i starając się nawet nie mrugać.
Pisklęta widząc, że nie mogą pozwolić sobie na umieranie po kryjomu, wyczyniały najróżniejsze cuda, by tylko odejść z tego świata.
W końcu, uznaliśmy z goryczą, że skoro pisklęta wykorzystują każdy moment naszej nieuwagi, by udusić się, zadławić, zostać zadziobanym, zadeptanym, wpaść w anoreksję, bulimię, połamać się, dostać zapaści, przywalić głową w cieplarkę, czy też wykombinować inny sposób samobójstwa, musimy podwoić nasze wysiłki.
Dezynfekowaliśmy buty i siebie przy wchodzeniu do sali, w których były głuszce i Nika, dzieliliśmy mrówki na pół, by żadne piskle się nie udławiło, wyłożyliśmy cieplarki grubą warstwą ręczników papierowych.
Ale pisklęta były chytre i przebiegłe.
Do sali, gdzie stały głuszce prowadzą 2 pary drzwi.
Pewnego razu, Ewa weszła przez jedne, by o coś zapytać Nikę, ja wszedłem przez drugie, by zobaczyć, jak czują się głuszczątka.
Ku swojemu przerażeniu zobaczyłem, że jedno z piskląt leży na wznak na podłodze cieplarki.
- Nika, on powinien tak leżeć? - spytałem drżącym głosem.
Nika spojrzała:
- JEZUS MARIA!!
Okazało się, że nie powinien...
Fakt, że Nika siedziała cały czas przy nich, a jedno z piskląt wykorzystało ułamek chwili, w którym Nika spojrzała na Ewę, by odejść w zaświaty, był już ponad nasze nerwy.
Wyszliśmy na papierosa.
I od tego czasu mamy uraz do słowa "głuszec"...