Po obejrzeniu wodospadów od strony argentyńskiej przyszła pora na widok z perspektywy brazylijskiej. Popatrzyłem na mapę i stwierdziłem, że może pójdę pieszo do punktu kontroli granicznej, oddalonego ledwie o 40 minut z buta i dalej złapię jakiegoś Ubera. Gość z recepcji hostelu popatrzył na mnie i beznamiętnym głosem powiedział - nie idź pieszo, to niebezpieczne. Doprecyzował potem, że w okolicach mostu, przez który miałem przechodzić, kręcą się niebezpieczni ludzie i to jest po prostu głupi pomysł, żeby ryzykować wędrówkę. Przyznam, że po kilku tygodniach spędzonych w ultra przyjaznej i bezpiecznej Patagonii moja czujność była zanadto uśpiona, więc ten komunikat przypomniał mi o moich pierwotnych obawach związanych z Ameryką Południową. W sumie to już dzień wcześniej, tuż po przyjeździe do hostelu, gdy zacząłem sprawdzać coś na telefonie idąc do sklepu znajdującego się dosłownie naprzeciw hostelu, po drugiej stronie ulicy, mój tajwański kolega spojrzał na mnie z trwogą i bardzo poważnie rzekł:
- Stary, co ty robisz? Nigdy nie wyjmuj telefonu z kieszeni, gdy jesteś na ulicy.
- No przecież idziemy jakieś 10 metrów, co się może stać.
- Zdziwiłbyś się.
Później opowiedział mi jeszcze o wyrobionym nawyku - nawet gdy musiał zerknąć w obcym miejscu na Google Maps czy dobrze idzie, zawsze wchodził najpierw do jakiejś knajpy na kilka sekund. Wydawało mi się to przesadną ostrożnością, choć z drugiej strony jakieś 20 lat temu w Polsce zachowywałem się podobnie wśród występujących gęsto rycerzy ortalionu.
Wracając do wodospadów po brazylijskiej stronie - dowiedziałem się, że można tam dojechać autobusem, który startował niedaleko hostelu, przejeżdżał przez punkt kontroli granicznej i jechał dalej bezpośrednio pod bramy parku narodowego (być może jeszcze zahaczając o lotnisko, które było tuż obok). Do autobusu wsiadałem sam, jako że mój kolega miał coś do załatwienia z rana - miał jednak dojechać niedługo później. Zastanawiałem się jak będzie wyglądać ta kontrola paszportów na granicy - jeśli wszystkich mieliby dokładnie sprawdzać, to przecież ten autobus stałby tam z godzinę. No i co jeśli ktoś jest sprawdzany trochę dłużej? Wszyscy czekają na jedną osobę? Autobus odjeżdża bez niej? Miałem poznać odpowiedzi już po kilku minutach.
Gdy dotarliśmy do punktu kontrolnego okazało się, że osoby planujące powrót tego samego dnia na stronę argentyńską miały po prostu pokazać paszport nie wychodząc z autobusu. Co innego ci, którzy w Brazylii mieli zostać dłużej lub udawali się na samolot. A tak się składało, że zaliczałem się do tej grupy, bo zaraz po obejrzeniu wodospadów chciałem udać się na lotnisko po brazylijskiej stronie i polecieć w siną dal. Musiałem więc wysiąść z autobusu i podejść do okienka w punkcie kontrolnym, a gdy tylko to się stało mój środek transportu odjechał. Zacząłem się lekko stresować, bo nie wiedziałem jak pojadę dalej. Najpierw jednak trzeba było dostać pieczątkę w paszporcie.
Przy okienku nie spędziłem zbyt wiele czasu, ale widziałem, że tuż obok jeden ze współpasażerow autobusu coś gorączkowo tłumaczył urzędnikom i łapał się za głowę. Zwróciłem uwagę na tego gościa jeszcze już wcześniej - około trzydziestoletni, dobrze zbudowany lokals z tatuażem na szyi, rozglądający się na wszystkie strony - z jakiegoś powodu nie budził mojego zaufania od samego początku. Będąc szczerym od razu typowałem go na potencjalnego złodzieja.
Gdy odprawa paszportowa zakończyła się i wyszedłem już po stronie brazylijskiej, pomyślałem sobie - no dobra, ale co teraz? Autobusu już nie było, a kolejny miał przyjechać chyba za godzinę. Nie chciałem tyle czekać. Żaden Uber jednak nie chciał zaakceptować mojego krótkiego w sumie kursu i tak stałem, nie mając pojęcia co dalej. Pomny słów gościa z recepcji hostelu, że pójście pieszo jest niebezpieczne, czułem że jestem w kropce. Przyznam, że było to delikatnie stresujące, zwłaszcza, że obok kręcił się ten podejrzany gość, którego straż graniczna mimo wszystko puściła dalej.
Przyuważyłem, że tuż obok punktu kontrolnego jacyś reporterzy właśnie skończyli nagrywać materiał i kierowali się w stronę zaparkowanego samochodu. Pospieszyłem do nich i spytałem, czy wiedzą jak mogę się stąd wydostać - liczyłem, że może mnie podwiozą na lotnisko albo gdziekolwiek indziej, skąd łatwiej byłoby łapać Ubera. Niestety rozłożyli bezradnie ręce. Widziałem jednak, że chcieli mi pomóc i może by nawet coś wykombinowali, ale nagle mój telefon zawibrował oznajmiając, że jeden z taksówkarzy zaakceptował mój kurs w stronę lotniska. Ufff, udało się.
Uber właściwie stał kawałek dalej na parkingu, więc poszedłem tam z moim bagażem. Gdy pakowałem mój duży plecak do bagażnika zauważyłem, że ten pieprzony podejrzany typ zaczął podbiegać do samochodu i wdał się w rozmowę z taksówkarzem, najwyraźniej pytając czy też może się zabrać ze mną na lotnisko. Kurwa - pomyślałem - po moim trupie! Na szczęście taksówkarz sam natychmiastowo mu pokiwał głową, coś tam odpowiedział, że nie jedziemy na lotnisko, więc tamten odszedł niepyszny.
Gdy już w końcu ruszyliśmy, zeszło ze mnie trochę ciśnienie. Taksówkarz coś tam mówił po angielsku, więc powiedziałem mu, że w sumie to jadę najpierw pod wodospady, ale jeśli dobrze zrozumiałem, to taksówki chyba nie mogą tam podjeżdżać, bo poprzedni kierowcy odrzucali ten kurs. Okazało się, że nie ma problemu i że może mnie podwieźć pod samą bramę parku - idealnie. Zwłaszcza, że cały ten kurs kosztował śmieszne 10 złotych.
Ośrodek wejściowy parku narodowego okazał się być bardzo dobrze zorganizowany i nowoczesny. Sporo uprzejmych i dobrze mówiących po angielsku ludzi z obsługi, którzy sami podchodzili, podpowiadali gdzie kupić bilety, informowali o której rusza parkowy autobus w stronę punktów widokowych itd. itp. Płatność kartą? Bez problemu. Przechowalnia bagażu? Oczywiście - w samoobsługowych szafkach będących pod nadzorem. Męczy głód? Jest bar/restauracja na miejscu. Zrobiło to na mnie bardzo pozytywne wrażenie i było miłą odmianą w stosunku do elementów chaosu zaznanych w ciągu ostatnich 2 dni.
My tu gadu gadu, a nawet nie poruszyłem tematu samych wodospadów. No więc tak jak po stronie argentyńskiej było dużo długich ścieżek prowadzących w różne miejsca, tak tutaj, po pokonaniu autobusem kilku kilometrów wysiadało się przy jednym z bodaj 3 punktów widokowych, oddalonych od siebie o może 15 minut marszu. I to wszystko.
Widoki wciąż były fajne, ale chyba jednak większe wrażenie zrobiła na mnie strona argentyńska. Po stronie brazylijskiej dochodziły jeszcze negatywne doznania związane z tłumem ludzi, którzy nie za bardzo mieli się gdzie rozproszyć na tym małym terenie.
Po spędzeniu przy wodospadach około 2 godzin uznałem, że czas ruszać na lotnisko. Podobny plan miał mój tajwański kolega, który w międzyczasie dołączył do mnie przy punktach widokowych. Nasze drogi jednak miały się rozejść - ja leciałem z Foz do Iguaçu, po stronie brazylijskiej, a on wracał do Argentyny do Puerto Iguzau, skąd miał łapać swój kolejny samolot. Jeszcze mnie trochę namawiał, żebym leciał z nim do Salty, niedaleko granicy z Oliwią, ja jednak czułem, że mój czas w Argentynie dobiegł końca i trzeba poeksplorować nowe rewiry.
No to ok, kończymy wpis, bo nic więcej już się nie miało prawa wydarzyć? Wystarczyło zamówić Ubera i podjechać te 3 kilometry na lotnisko za śmieszne pieniądze? Okazało się jednak, że wyjazd z parku okazał się nie lada wyzwaniem. Żaden z Uberów nie chciał zaakceptować mojego kursu. 20 minut próbowałem i nic - każdy odrzucał. Gdy jakieś Ubery podjeżdżały, wysadzając swoich pasażerów, każdy z kierowców rzucał mi kwotę rzędu 100 zł za podwózkę. A przypominam, że za dwukrotnie dłuższą trasę w te stronę płaciłem ok. 10 zł.
Jeździł też ten autobus publiczny, ale żeby do niego wsiąść trzeba było mieć gotówkę - reale brazylijskie, których nie miałem. Co prawda był bankomat na miejscu, ale pobierał horrendalną opłatę za wyciągnięcie gotówki. Buntowałem się przeciwko przeplacaniu, więc szukałem innej alternatywy.
Okazało się, że mojemu tajwańskiemu koledze któryś z Uberów zaakceptował trasę do punktu granicznego. Lotnisko było po drodze, więc umówiliśmy się, że po prostu poprosimy kierowcę o delikatny, kilometrowy objazd i sobie wysiądę. Podjechał samochód, zapakowaliśmy bagaże, przedstawiliśmy kierowcy naszą prośbę, a ten ku naszemu zdziwieniu nie chciał o tym słyszeć. Nie podjedzie na lotnisko, bo ma kurs do granicy. Próbujemy wytłumaczyć, że i tak aplikacja policzy za dłuższy przejazd, więc żeby się nie przejmował, ale ten twardo obstaje przy swoim. No chyba, że zapłacę mu 100 reali (około 100 złotych), to wtedy ok. Wkurzony mówię, że nic z tego, i żeby po prostu zatrzymał się po drodze na rondzie, z którego już sobie pieszo dojdę na lotnisko, ale ten gnojek tak samo nie chciał się zgodzić. Zamierzał mnie skasować tylko dlatego, że byłem gringo potrzebującym nie spóźnić się na samolot (na który, nota bene, jeszcze nie miałem biletu, ale to w tym momencie szczegół).
Skrajnie już wkurwiony wysiadłem z samochodu, wyjąłem mój duży plecak i powiedziałem koledze, że pieprzę to i pójdę pieszo na to lotnisko, a on ma już jechać, bo się spóźni na swój lot. Niechętnie, ale się zgodził. Nie chciał mnie zostawiać w takiej sytuacji, ale faktycznie się bardzo spieszył. Zdecydowanie odradzał mi pójście pieszo, ale czułem się tak wkurzony, że byłem gotów zmierzyć się z całą bandą zbójów w drodze na to lotnisko. Pożegnaliśmy się i życzyliśmy sobie powodzenia. Mieliśmy się już więcej nie zobaczyć, choć dwukrotnie byliśmy bliscy spotkania, a w jednym przypadku, w Cusco, rozminęliśmy się ledwie o 3 godziny.
Gdy ruszyłem energicznym krokiem spod parkingu drogą prowadzącą w kierunku lotniska, zaczęło trochę padać. To mnie w żaden sposób nie zmartwiło, bo byłem przygotowany na deszcz. Zaczęła mnie jednak opuszczać pewność, że nic mi nie grozi. Po paruset metrach zdałem sobie sprawę, że idę poboczem drogi pośrodku niczego i de facto jestem ultra łatwym celem dla kogokolwiek, kto chciałby się połasić na moje rzeczy lub życie. Z niepokojem obserwowałem każdy mijający mnie samochód. Było ich niewiele, ale to tylko wzmagało uczucie niepewności - wystarczyłoby, że któryś by się zatrzymał i mógłbym zostać skrojony bez żadnych świadków.
Szedłem tak przypominając sobie wszystkie obejrzane filmiki z napadów w Brazylii i przeklinałem sam siebie za głupią decyzję pójścia samotnie taką drogą. A dlaczego? Bo żal mi było stu złotych. Bo czułem, że to skrajnie niesprawiedliwa stawka. Dureń!
Starałem się iść tak energicznie i pewnie jak to było możliwe. Chciałem by moja sylwetka komunikowała jasno - oto idzie niebezpieczny skurwol - to on jest zagrożeniem, a nie wy, mierne rzezimieszki. Trochę mnie to podnosiło na duchu, ale to była tylko rozpaczliwie postawiona fasada, za którą skrywał się lekko panikujący turysta, który dałby wiele, żeby cofnąć czas i jednak dać się oskubać temu taksówkarzowi.
Ciężko opisać uczucie ulgi, którego doznałem, wchodząc w końcu do budynku lotniska. Ostatecznie jednoznacznie stwierdzam, że to była głupia decyzja, mimo przyfarcenia. Z drugiej strony mój tajwański kolega zdradził później, że po dotarciu do granicy i przejściu kontroli musiał zmieniać taksówkę jeszcze dwa razy i że zdarli z niego cholernie dużo kasy. No ale zakładam, że poza wkurwieniem nie odczuwał aż takiego strachu jak ja przez te 40 minut.
A więc byłem na lotnisku i mogłem lecieć dalej. Śmieszne, bo docierając do Puerto Iguazu zaledwie dwa dni wcześniej wciąż nie miałem pojęcia dokąd się udać. Jedyne co wiedziałem, to że w końcu chcę dostać się do Peru i zobaczyć Machu Picchu. Z tym, że można jeszcze było w sumie wpaść gdzieś po drodze. Podszedłem do kas biletowych i powiedziałem:
- Poproszę o bilet do Rio de Janeiro.
#polacorojo #podroze #brazylia #mojezdjecie
- Stary, co ty robisz? Nigdy nie wyjmuj telefonu z kieszeni, gdy jesteś na ulicy.
- No przecież idziemy jakieś 10 metrów, co się może stać.
- Zdziwiłbyś się.
Później opowiedział mi jeszcze o wyrobionym nawyku - nawet gdy musiał zerknąć w obcym miejscu na Google Maps czy dobrze idzie, zawsze wchodził najpierw do jakiejś knajpy na kilka sekund. Wydawało mi się to przesadną ostrożnością, choć z drugiej strony jakieś 20 lat temu w Polsce zachowywałem się podobnie wśród występujących gęsto rycerzy ortalionu.
Wracając do wodospadów po brazylijskiej stronie - dowiedziałem się, że można tam dojechać autobusem, który startował niedaleko hostelu, przejeżdżał przez punkt kontroli granicznej i jechał dalej bezpośrednio pod bramy parku narodowego (być może jeszcze zahaczając o lotnisko, które było tuż obok). Do autobusu wsiadałem sam, jako że mój kolega miał coś do załatwienia z rana - miał jednak dojechać niedługo później. Zastanawiałem się jak będzie wyglądać ta kontrola paszportów na granicy - jeśli wszystkich mieliby dokładnie sprawdzać, to przecież ten autobus stałby tam z godzinę. No i co jeśli ktoś jest sprawdzany trochę dłużej? Wszyscy czekają na jedną osobę? Autobus odjeżdża bez niej? Miałem poznać odpowiedzi już po kilku minutach.
Gdy dotarliśmy do punktu kontrolnego okazało się, że osoby planujące powrót tego samego dnia na stronę argentyńską miały po prostu pokazać paszport nie wychodząc z autobusu. Co innego ci, którzy w Brazylii mieli zostać dłużej lub udawali się na samolot. A tak się składało, że zaliczałem się do tej grupy, bo zaraz po obejrzeniu wodospadów chciałem udać się na lotnisko po brazylijskiej stronie i polecieć w siną dal. Musiałem więc wysiąść z autobusu i podejść do okienka w punkcie kontrolnym, a gdy tylko to się stało mój środek transportu odjechał. Zacząłem się lekko stresować, bo nie wiedziałem jak pojadę dalej. Najpierw jednak trzeba było dostać pieczątkę w paszporcie.
Przy okienku nie spędziłem zbyt wiele czasu, ale widziałem, że tuż obok jeden ze współpasażerow autobusu coś gorączkowo tłumaczył urzędnikom i łapał się za głowę. Zwróciłem uwagę na tego gościa jeszcze już wcześniej - około trzydziestoletni, dobrze zbudowany lokals z tatuażem na szyi, rozglądający się na wszystkie strony - z jakiegoś powodu nie budził mojego zaufania od samego początku. Będąc szczerym od razu typowałem go na potencjalnego złodzieja.
Gdy odprawa paszportowa zakończyła się i wyszedłem już po stronie brazylijskiej, pomyślałem sobie - no dobra, ale co teraz? Autobusu już nie było, a kolejny miał przyjechać chyba za godzinę. Nie chciałem tyle czekać. Żaden Uber jednak nie chciał zaakceptować mojego krótkiego w sumie kursu i tak stałem, nie mając pojęcia co dalej. Pomny słów gościa z recepcji hostelu, że pójście pieszo jest niebezpieczne, czułem że jestem w kropce. Przyznam, że było to delikatnie stresujące, zwłaszcza, że obok kręcił się ten podejrzany gość, którego straż graniczna mimo wszystko puściła dalej.
Przyuważyłem, że tuż obok punktu kontrolnego jacyś reporterzy właśnie skończyli nagrywać materiał i kierowali się w stronę zaparkowanego samochodu. Pospieszyłem do nich i spytałem, czy wiedzą jak mogę się stąd wydostać - liczyłem, że może mnie podwiozą na lotnisko albo gdziekolwiek indziej, skąd łatwiej byłoby łapać Ubera. Niestety rozłożyli bezradnie ręce. Widziałem jednak, że chcieli mi pomóc i może by nawet coś wykombinowali, ale nagle mój telefon zawibrował oznajmiając, że jeden z taksówkarzy zaakceptował mój kurs w stronę lotniska. Ufff, udało się.
Uber właściwie stał kawałek dalej na parkingu, więc poszedłem tam z moim bagażem. Gdy pakowałem mój duży plecak do bagażnika zauważyłem, że ten pieprzony podejrzany typ zaczął podbiegać do samochodu i wdał się w rozmowę z taksówkarzem, najwyraźniej pytając czy też może się zabrać ze mną na lotnisko. Kurwa - pomyślałem - po moim trupie! Na szczęście taksówkarz sam natychmiastowo mu pokiwał głową, coś tam odpowiedział, że nie jedziemy na lotnisko, więc tamten odszedł niepyszny.
Gdy już w końcu ruszyliśmy, zeszło ze mnie trochę ciśnienie. Taksówkarz coś tam mówił po angielsku, więc powiedziałem mu, że w sumie to jadę najpierw pod wodospady, ale jeśli dobrze zrozumiałem, to taksówki chyba nie mogą tam podjeżdżać, bo poprzedni kierowcy odrzucali ten kurs. Okazało się, że nie ma problemu i że może mnie podwieźć pod samą bramę parku - idealnie. Zwłaszcza, że cały ten kurs kosztował śmieszne 10 złotych.
Ośrodek wejściowy parku narodowego okazał się być bardzo dobrze zorganizowany i nowoczesny. Sporo uprzejmych i dobrze mówiących po angielsku ludzi z obsługi, którzy sami podchodzili, podpowiadali gdzie kupić bilety, informowali o której rusza parkowy autobus w stronę punktów widokowych itd. itp. Płatność kartą? Bez problemu. Przechowalnia bagażu? Oczywiście - w samoobsługowych szafkach będących pod nadzorem. Męczy głód? Jest bar/restauracja na miejscu. Zrobiło to na mnie bardzo pozytywne wrażenie i było miłą odmianą w stosunku do elementów chaosu zaznanych w ciągu ostatnich 2 dni.
My tu gadu gadu, a nawet nie poruszyłem tematu samych wodospadów. No więc tak jak po stronie argentyńskiej było dużo długich ścieżek prowadzących w różne miejsca, tak tutaj, po pokonaniu autobusem kilku kilometrów wysiadało się przy jednym z bodaj 3 punktów widokowych, oddalonych od siebie o może 15 minut marszu. I to wszystko.
Widoki wciąż były fajne, ale chyba jednak większe wrażenie zrobiła na mnie strona argentyńska. Po stronie brazylijskiej dochodziły jeszcze negatywne doznania związane z tłumem ludzi, którzy nie za bardzo mieli się gdzie rozproszyć na tym małym terenie.
Po spędzeniu przy wodospadach około 2 godzin uznałem, że czas ruszać na lotnisko. Podobny plan miał mój tajwański kolega, który w międzyczasie dołączył do mnie przy punktach widokowych. Nasze drogi jednak miały się rozejść - ja leciałem z Foz do Iguaçu, po stronie brazylijskiej, a on wracał do Argentyny do Puerto Iguzau, skąd miał łapać swój kolejny samolot. Jeszcze mnie trochę namawiał, żebym leciał z nim do Salty, niedaleko granicy z Oliwią, ja jednak czułem, że mój czas w Argentynie dobiegł końca i trzeba poeksplorować nowe rewiry.
No to ok, kończymy wpis, bo nic więcej już się nie miało prawa wydarzyć? Wystarczyło zamówić Ubera i podjechać te 3 kilometry na lotnisko za śmieszne pieniądze? Okazało się jednak, że wyjazd z parku okazał się nie lada wyzwaniem. Żaden z Uberów nie chciał zaakceptować mojego kursu. 20 minut próbowałem i nic - każdy odrzucał. Gdy jakieś Ubery podjeżdżały, wysadzając swoich pasażerów, każdy z kierowców rzucał mi kwotę rzędu 100 zł za podwózkę. A przypominam, że za dwukrotnie dłuższą trasę w te stronę płaciłem ok. 10 zł.
Jeździł też ten autobus publiczny, ale żeby do niego wsiąść trzeba było mieć gotówkę - reale brazylijskie, których nie miałem. Co prawda był bankomat na miejscu, ale pobierał horrendalną opłatę za wyciągnięcie gotówki. Buntowałem się przeciwko przeplacaniu, więc szukałem innej alternatywy.
Okazało się, że mojemu tajwańskiemu koledze któryś z Uberów zaakceptował trasę do punktu granicznego. Lotnisko było po drodze, więc umówiliśmy się, że po prostu poprosimy kierowcę o delikatny, kilometrowy objazd i sobie wysiądę. Podjechał samochód, zapakowaliśmy bagaże, przedstawiliśmy kierowcy naszą prośbę, a ten ku naszemu zdziwieniu nie chciał o tym słyszeć. Nie podjedzie na lotnisko, bo ma kurs do granicy. Próbujemy wytłumaczyć, że i tak aplikacja policzy za dłuższy przejazd, więc żeby się nie przejmował, ale ten twardo obstaje przy swoim. No chyba, że zapłacę mu 100 reali (około 100 złotych), to wtedy ok. Wkurzony mówię, że nic z tego, i żeby po prostu zatrzymał się po drodze na rondzie, z którego już sobie pieszo dojdę na lotnisko, ale ten gnojek tak samo nie chciał się zgodzić. Zamierzał mnie skasować tylko dlatego, że byłem gringo potrzebującym nie spóźnić się na samolot (na który, nota bene, jeszcze nie miałem biletu, ale to w tym momencie szczegół).
Skrajnie już wkurwiony wysiadłem z samochodu, wyjąłem mój duży plecak i powiedziałem koledze, że pieprzę to i pójdę pieszo na to lotnisko, a on ma już jechać, bo się spóźni na swój lot. Niechętnie, ale się zgodził. Nie chciał mnie zostawiać w takiej sytuacji, ale faktycznie się bardzo spieszył. Zdecydowanie odradzał mi pójście pieszo, ale czułem się tak wkurzony, że byłem gotów zmierzyć się z całą bandą zbójów w drodze na to lotnisko. Pożegnaliśmy się i życzyliśmy sobie powodzenia. Mieliśmy się już więcej nie zobaczyć, choć dwukrotnie byliśmy bliscy spotkania, a w jednym przypadku, w Cusco, rozminęliśmy się ledwie o 3 godziny.
Gdy ruszyłem energicznym krokiem spod parkingu drogą prowadzącą w kierunku lotniska, zaczęło trochę padać. To mnie w żaden sposób nie zmartwiło, bo byłem przygotowany na deszcz. Zaczęła mnie jednak opuszczać pewność, że nic mi nie grozi. Po paruset metrach zdałem sobie sprawę, że idę poboczem drogi pośrodku niczego i de facto jestem ultra łatwym celem dla kogokolwiek, kto chciałby się połasić na moje rzeczy lub życie. Z niepokojem obserwowałem każdy mijający mnie samochód. Było ich niewiele, ale to tylko wzmagało uczucie niepewności - wystarczyłoby, że któryś by się zatrzymał i mógłbym zostać skrojony bez żadnych świadków.
Szedłem tak przypominając sobie wszystkie obejrzane filmiki z napadów w Brazylii i przeklinałem sam siebie za głupią decyzję pójścia samotnie taką drogą. A dlaczego? Bo żal mi było stu złotych. Bo czułem, że to skrajnie niesprawiedliwa stawka. Dureń!
Starałem się iść tak energicznie i pewnie jak to było możliwe. Chciałem by moja sylwetka komunikowała jasno - oto idzie niebezpieczny skurwol - to on jest zagrożeniem, a nie wy, mierne rzezimieszki. Trochę mnie to podnosiło na duchu, ale to była tylko rozpaczliwie postawiona fasada, za którą skrywał się lekko panikujący turysta, który dałby wiele, żeby cofnąć czas i jednak dać się oskubać temu taksówkarzowi.
Ciężko opisać uczucie ulgi, którego doznałem, wchodząc w końcu do budynku lotniska. Ostatecznie jednoznacznie stwierdzam, że to była głupia decyzja, mimo przyfarcenia. Z drugiej strony mój tajwański kolega zdradził później, że po dotarciu do granicy i przejściu kontroli musiał zmieniać taksówkę jeszcze dwa razy i że zdarli z niego cholernie dużo kasy. No ale zakładam, że poza wkurwieniem nie odczuwał aż takiego strachu jak ja przez te 40 minut.
A więc byłem na lotnisku i mogłem lecieć dalej. Śmieszne, bo docierając do Puerto Iguazu zaledwie dwa dni wcześniej wciąż nie miałem pojęcia dokąd się udać. Jedyne co wiedziałem, to że w końcu chcę dostać się do Peru i zobaczyć Machu Picchu. Z tym, że można jeszcze było w sumie wpaść gdzieś po drodze. Podszedłem do kas biletowych i powiedziałem:
- Poproszę o bilet do Rio de Janeiro.
#polacorojo #podroze #brazylia #mojezdjecie
Na terenie parku narodowego istnieje zestaw zasad, których należy przestrzegać
No i w końcu czarno na białym coś, co wiedziałem od dawna
widoczki piykne
@Sniffer Przyznam, że syfiasto teraz ta woda wygląda. Jak miałem okazję być tam ponad 4 lata temu to brazylijska strona była o wiele ładniejsza od argentyńskiej. Po argentyńskiej za to mi się podobała część parkowa i takie zakamarki z malymi wodospadami.
Zaloguj się aby komentować