LAURA DE GOZDAWA TURCZYNOWICZ. "When the Prussians Came to Poland. The Experiences of an American Woman during the German Invasion" - wydana w Nowym Jorku w 1916 roku
Cześć 28 Mały Gustaw
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne
Głównym rezultatem tej ostatniej petycji było to, że Niemcy zaczęli nazywać mnie Frau Professorin!
Niemal natychmiast po tym poznaliśmy nowego przyjaciela, skromnego, ale prawdziwego. Dzieci spacerowały po ogrodzie z moją kucharką, kiedy spotkały żołnierza, który rozmawiał z nimi po angielsku; polubili go i zaprowadzili do domu, aby zobaczył się z mamą. Powiedział mi, że był kelnerem w Waldorf-Astoria w Nowym Jorku, później w Brukseli. Tam został złapany w momencie wybuchu wojny i zmuszony do wyjazdu do Niemiec, co oznaczało dla niego wojsko. Był wielkim, wysokim chłopcem, a dzieci nazywały go „kochanym małym Gustawem!” Jakże żałował, że nie był w Ameryce, i z pewnością nie był zachwycony wojną! Służył lekarzowi jako sanitariusz i mam dla niego wiele życzliwości, za które mu dziękuję. Chodził z dziećmi na spacery, często przynosząc nam jakiś przysmak. Kiedyś w cudownym pudełku przyszedł do niego prezent od ukochanej! Było tam wiele różnych rzeczy, bochenek dziwnego, czarnego „sandkuchen”, ciasta, które było bardzo lubiane w Niemczech, ale które nie nadawało się do zrobienia z czarnej mąki i niewielkiej ilości cukru; słoik konfitury malinowej, olbrzymia kiełbasa, chleb, maleńka paczka soli, co bardzo mnie ucieszyło, bo sól kosztowała rubla za funt! Mały garnek masła! Wszystkie te wspaniałe rzeczy Gustaw przyniósł mi dla dzieci, a ja przyjęłam je po prostu z wdzięcznym sercem. Ten życzliwy gość zaproponował petycję z prośbą o pozwolenie na zakup w niemieckim sklepie wojskowym. Były tam owoce, marmolady, wędzone ryby, konserwy jarzynowe, ekstrakty mięsne do zup, wszystko, co można było mieć, ale mieszczanie odważali się tylko patrzeć na towary z daleka. Żołnierz stał na warcie przed drzwiami. Trudno było być głodnym, mieć pieniądze, a jednocześnie nie wolno było kupować jedzenia!
Ludzie stali w kółko, próbując nakłonić jakiegoś dobrodusznego żołnierza, żeby im coś kupił, może pomarańczę dla chorego lub dziecka. Nie odważyli się jednak tego zrobić, ale Gustav często kupował dla mnie różne rzeczy, narażając się na wykrycie. Tuż przed szesnastym czerwca, urodzinami mojej córeczki, dzięki życzliwemu lekarzowi otrzymałam pozwolenie na zakup dla mojej rodziny. Potem Gustav przynosił codziennie całą masę rzeczy, bo ja kupowałam dla miasta! Mieliśmy niezły jubileusz! Pewnego dnia Gustav przyszedł ze wspaniałą wiadomością, że są tam do kupienia kubły z marmoladą, i zapewnił sobie jeden, wiedząc, że tego sobie życzę. Kiedy z podnieceniem obserwowałam otwieranie się kubła, wszedł nasz ksiądz! On też był podekscytowany! Natychmiast wypiliśmy herbatę i kromki czarnego chleba, gęstego od dżemu! Było tego pięć funtów, więc wysłałam pięć szklanek ludziom, o których wiedziałam, że szczególnie potrzebują „pokrzepienia”. Gustaw dobrodusznie zaoferował, że przyniesie więcej, jeśli któreś z dzieci pójdzie z nim, to znaczy z Wandą, bo ją uwielbiał! Przyniósł jeszcze dwa kubły. Jeden zatrzymałam drugi różnymi sposobami i po drodze, bo tego nie było wolno, dotarł do rosyjskiego szpitala. Inną rzeczą, którą tam znalazłam, był „kisiel w proszku”, rodzaj płatków śniadaniowych, które pęczniały podczas gotowania, znacznie zwiększając objętość. Najbardziej pożądana cecha w czasie wojny! Był słodki i doprawiony owocami, dzieci były zachwycone tym różowym. To też udało mi się zdobyć w pewnej ilości, wysyłając do chorych na tyfus w rosyjskim szpitalu. Więźniów na ulicy uszczęśliwiały kubły herbaty z plasterkami cytryny, niesłychany luksus. Tak wielu miało szkorbut, że był to dla nich lek.
Najtrudniejszą rzeczą, jaką dla mnie, było narysowanie linii, aby powiedzieć, że już nie ma. Chciałam ich wszystkich nakarmić. Czułam się jak matka miasta! Moje fundusze dawno by się wyczerpały, gdyby kucharka nie powstrzymała mnie, mówiąc, że dzieciom nic nie będzie. To było szalone, widzieć takie cierpienie i móc tak niewiele z niego ulżyć. To oznaczało karmienie czterdziestu dwóch osób dziennie, z dodaniem może jeszcze dziesięciu, ponieważ nie mogłam odmówić. To była mniej niż kropla w morzu cierpiących tysięcy!
Coraz więcej ludzi „było zatrudnionych" w lasach, przy budowie mostów, przy kopaniu okopów, a wielu wysłano jeszcze dalej. Los Suwałk często wisiał na włosku, tak bardzo wydawało się że Rosjanie je wkrótce odbiją. W pewnym okresie takiej niepewności, Bałam się wypuścić dzieci i trzymałam je na balkonie. Przechodzący obok oficer powiedział coś do więźnia rosyjskiego zatrudnionego przy czyszczeniu rynsztoka. Rosjanin, nie rozumiejąc i naturalnie spodziewając się ciosu, skulił się, podnosząc rękę z łopatą do głowy, jak sądzę, chcąc osłonić twarz. Oficer wyciągnął pistolet i zastrzelił go, zabraniając usunięcia ciała. „Niech rosyjskie psy mają nauczkę!”. Moje dzieci to wszystko widziały.
Tej nocy, kiedy pomyślały o tym, zaczynały krzyczeć. Ich pierwszym pytaniem rano było, czy rosyjski żołnierz został pochowany. Biedne ciało leżało tam, dopóki oficer nie został przeniesiony ze swoim pułkiem do innej miejscowości. Pozostało odkryte, a było już lato.
Czego ja bym nie dała, żeby wymazać to wspomnienie z umysłów moich dzieci, horror tego rozkładającego się ciała pod naszymi drzwiami. Czy można się dziwić, że z trudem można było oddychać powietrzem? Osobliwy, mdlący, słodki zapach wojny! Jak to wszystko przeniknął! Tak więc żyliśmy przy stale rosnącej liczbie trupów leżących w lasach i na bagnach.
Przed wojną jedną z rozkoszy polskiego lata były wspaniałe słowiki śpiewające, tysiące skowronków, które swoją cudowną, radosną melodią obsypywały z chmur ludzi, którzy ciężko pracowali, ale też potrafili być weseli. Ktoś, kto widział polskie „dożynki”, nie może o tym zapomnieć. Tańce chłopskie, cudowne i pełne wdzięku, waleczne i swobodne jak śpiew skowronków; wzruszały każdego swoją spontanicznością. Ze wszystkich ptaków, ze wszystkich odmian pozostały tylko wrony padlinożerne, których setki rechotały ochryple, napełniając człowieka przerażeniem i odrazą.
Chłopi mówili, że są duchami złych uczynków, jakie się wokół nas dokonały. Można by prawie w to uwierzyć.
Cześć 28 Mały Gustaw
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne
Głównym rezultatem tej ostatniej petycji było to, że Niemcy zaczęli nazywać mnie Frau Professorin!
Niemal natychmiast po tym poznaliśmy nowego przyjaciela, skromnego, ale prawdziwego. Dzieci spacerowały po ogrodzie z moją kucharką, kiedy spotkały żołnierza, który rozmawiał z nimi po angielsku; polubili go i zaprowadzili do domu, aby zobaczył się z mamą. Powiedział mi, że był kelnerem w Waldorf-Astoria w Nowym Jorku, później w Brukseli. Tam został złapany w momencie wybuchu wojny i zmuszony do wyjazdu do Niemiec, co oznaczało dla niego wojsko. Był wielkim, wysokim chłopcem, a dzieci nazywały go „kochanym małym Gustawem!” Jakże żałował, że nie był w Ameryce, i z pewnością nie był zachwycony wojną! Służył lekarzowi jako sanitariusz i mam dla niego wiele życzliwości, za które mu dziękuję. Chodził z dziećmi na spacery, często przynosząc nam jakiś przysmak. Kiedyś w cudownym pudełku przyszedł do niego prezent od ukochanej! Było tam wiele różnych rzeczy, bochenek dziwnego, czarnego „sandkuchen”, ciasta, które było bardzo lubiane w Niemczech, ale które nie nadawało się do zrobienia z czarnej mąki i niewielkiej ilości cukru; słoik konfitury malinowej, olbrzymia kiełbasa, chleb, maleńka paczka soli, co bardzo mnie ucieszyło, bo sól kosztowała rubla za funt! Mały garnek masła! Wszystkie te wspaniałe rzeczy Gustaw przyniósł mi dla dzieci, a ja przyjęłam je po prostu z wdzięcznym sercem. Ten życzliwy gość zaproponował petycję z prośbą o pozwolenie na zakup w niemieckim sklepie wojskowym. Były tam owoce, marmolady, wędzone ryby, konserwy jarzynowe, ekstrakty mięsne do zup, wszystko, co można było mieć, ale mieszczanie odważali się tylko patrzeć na towary z daleka. Żołnierz stał na warcie przed drzwiami. Trudno było być głodnym, mieć pieniądze, a jednocześnie nie wolno było kupować jedzenia!
Ludzie stali w kółko, próbując nakłonić jakiegoś dobrodusznego żołnierza, żeby im coś kupił, może pomarańczę dla chorego lub dziecka. Nie odważyli się jednak tego zrobić, ale Gustav często kupował dla mnie różne rzeczy, narażając się na wykrycie. Tuż przed szesnastym czerwca, urodzinami mojej córeczki, dzięki życzliwemu lekarzowi otrzymałam pozwolenie na zakup dla mojej rodziny. Potem Gustav przynosił codziennie całą masę rzeczy, bo ja kupowałam dla miasta! Mieliśmy niezły jubileusz! Pewnego dnia Gustav przyszedł ze wspaniałą wiadomością, że są tam do kupienia kubły z marmoladą, i zapewnił sobie jeden, wiedząc, że tego sobie życzę. Kiedy z podnieceniem obserwowałam otwieranie się kubła, wszedł nasz ksiądz! On też był podekscytowany! Natychmiast wypiliśmy herbatę i kromki czarnego chleba, gęstego od dżemu! Było tego pięć funtów, więc wysłałam pięć szklanek ludziom, o których wiedziałam, że szczególnie potrzebują „pokrzepienia”. Gustaw dobrodusznie zaoferował, że przyniesie więcej, jeśli któreś z dzieci pójdzie z nim, to znaczy z Wandą, bo ją uwielbiał! Przyniósł jeszcze dwa kubły. Jeden zatrzymałam drugi różnymi sposobami i po drodze, bo tego nie było wolno, dotarł do rosyjskiego szpitala. Inną rzeczą, którą tam znalazłam, był „kisiel w proszku”, rodzaj płatków śniadaniowych, które pęczniały podczas gotowania, znacznie zwiększając objętość. Najbardziej pożądana cecha w czasie wojny! Był słodki i doprawiony owocami, dzieci były zachwycone tym różowym. To też udało mi się zdobyć w pewnej ilości, wysyłając do chorych na tyfus w rosyjskim szpitalu. Więźniów na ulicy uszczęśliwiały kubły herbaty z plasterkami cytryny, niesłychany luksus. Tak wielu miało szkorbut, że był to dla nich lek.
Najtrudniejszą rzeczą, jaką dla mnie, było narysowanie linii, aby powiedzieć, że już nie ma. Chciałam ich wszystkich nakarmić. Czułam się jak matka miasta! Moje fundusze dawno by się wyczerpały, gdyby kucharka nie powstrzymała mnie, mówiąc, że dzieciom nic nie będzie. To było szalone, widzieć takie cierpienie i móc tak niewiele z niego ulżyć. To oznaczało karmienie czterdziestu dwóch osób dziennie, z dodaniem może jeszcze dziesięciu, ponieważ nie mogłam odmówić. To była mniej niż kropla w morzu cierpiących tysięcy!
Coraz więcej ludzi „było zatrudnionych" w lasach, przy budowie mostów, przy kopaniu okopów, a wielu wysłano jeszcze dalej. Los Suwałk często wisiał na włosku, tak bardzo wydawało się że Rosjanie je wkrótce odbiją. W pewnym okresie takiej niepewności, Bałam się wypuścić dzieci i trzymałam je na balkonie. Przechodzący obok oficer powiedział coś do więźnia rosyjskiego zatrudnionego przy czyszczeniu rynsztoka. Rosjanin, nie rozumiejąc i naturalnie spodziewając się ciosu, skulił się, podnosząc rękę z łopatą do głowy, jak sądzę, chcąc osłonić twarz. Oficer wyciągnął pistolet i zastrzelił go, zabraniając usunięcia ciała. „Niech rosyjskie psy mają nauczkę!”. Moje dzieci to wszystko widziały.
Tej nocy, kiedy pomyślały o tym, zaczynały krzyczeć. Ich pierwszym pytaniem rano było, czy rosyjski żołnierz został pochowany. Biedne ciało leżało tam, dopóki oficer nie został przeniesiony ze swoim pułkiem do innej miejscowości. Pozostało odkryte, a było już lato.
Czego ja bym nie dała, żeby wymazać to wspomnienie z umysłów moich dzieci, horror tego rozkładającego się ciała pod naszymi drzwiami. Czy można się dziwić, że z trudem można było oddychać powietrzem? Osobliwy, mdlący, słodki zapach wojny! Jak to wszystko przeniknął! Tak więc żyliśmy przy stale rosnącej liczbie trupów leżących w lasach i na bagnach.
Przed wojną jedną z rozkoszy polskiego lata były wspaniałe słowiki śpiewające, tysiące skowronków, które swoją cudowną, radosną melodią obsypywały z chmur ludzi, którzy ciężko pracowali, ale też potrafili być weseli. Ktoś, kto widział polskie „dożynki”, nie może o tym zapomnieć. Tańce chłopskie, cudowne i pełne wdzięku, waleczne i swobodne jak śpiew skowronków; wzruszały każdego swoją spontanicznością. Ze wszystkich ptaków, ze wszystkich odmian pozostały tylko wrony padlinożerne, których setki rechotały ochryple, napełniając człowieka przerażeniem i odrazą.
Chłopi mówili, że są duchami złych uczynków, jakie się wokół nas dokonały. Można by prawie w to uwierzyć.
Zaloguj się aby komentować