Kaczor Donald uparcie kopał głęboki dół. Z właściwą sobie niezdarnością uderzył się szpadlem w stopę. Tym razem jednak nie zakwakał gniewnie, nie rzucał się na wszystkie strony, nie machał wściekle rękami. Nie miał już siły. Obok niego leżały zwłoki Gogusia.
- Goguś to, Goguś tamto. Ja zawsze miałem pecha, ty zawsze miałeś farta, nie? Wydać dolara na kupon w loterii to dla ciebie najlepszy biznesplan. Zawsze przy kasie, zawsze przystojny. O nic się nie martwiłeś. A masz, kwa, kwa!
Donald przerwał kopanie grobu i uderzył szpadlem zmasakrowaną twarz swojego kuzyna. Kaczor zaniósł się skrzeczącym, kaczym rechotem.
- Już nie jesteś taki przystojny, co nie? Zawsze na pierwszym miejscu. Zawsze najlepszy. A ty, Donald, paraj się każdą pracą, tyraj, opiekuj nie swoimi dziećmi. Walcz o przeżycie, walcz o każdy pieprzony cent. Kwa, kwa, kwa, kwa!
Kaczor odrzucił łopatę i niezdarnymi kopniakami swoich płetw strącił zwłoki do dołu. Miał dość, po tych wszystkich latach miał po prostu dość. Zasypywał zwłoki ziemią i wiązanką nieskładnych przekleństw. Wspominał, jak parę tygodni temu zatrudnił się jako sprzątacz w kaczogrodzkim burdelu. Jak się okazało, Goguś był tam stałym klientem. Widząc swojego kuzyna w pracy, uśmiechnął się pogardliwie i rzekł tym swoim gogusiowatym tonem:
- Hej, Donald! Miło cię widzieć. Za godzinkę skończę, wpadnij posprzątać!
Wyciągnął z portfela plik banknotów, ostentacyjnie postawił na stole burdelmamy dobre dwa tysiące dolarów i zaprosił dwie młodziutkie mulatki. Dwa tysiące pieprzonych dolarów. O resztę nie prosił.
Po dwóch godzinach panienki wylazły śmiejąc się, całe ućpane kokainą. Zza sfatygowanych staników sterczały liczne studolarówki. Chwilę później wyszedł za nimi Goguś, całkiem zaspokojony. Rzucił swojemu kuzynowi dolara napiwku i pomachał na pożegnanie. Łaskawca.
Donald ścisnął mocniej łopatę. Ten drań specjalnie zostawił bałagan gdzie się tylko dało. Kacze nasienie było wszędzie: na łóżku, w łazience, na oknie, wszędzie. Gdy przytargał ciężkie wiadro z wodą i zabrał się za sprzątanie, coś spadło mu na twarz. Spojrzał w górę: dwa kondomy kapały, wisząc na żyrandolu.
Donald był sfrustrowany. O tak, jak wszystkich bawiła jego frustracja! To takie zabawne, ten nasz kochany Kaczor Donald tak fajnie się denerwuje, tak wtedy śmiesznie bluzga, tak wspaniale robi to swoje „kwa, kwa, kwa”! Tak bardzo lubimy, jak Kaczor Donald przegrywa, jak ląduje na dupie dokładnie na ostatnim miejscu.
Nie tym razem. Donald przełknął łzy gniewu i rozpaczy. Gdy skończył zrzucać do grobu resztki ziemi, odlał się na świeżo wykopany grób Gogusia. To było jak wyzwolenie. Każda kropla moczu pełna była skumulowanej przez lata nienawiści i bezsilności.
Nie myślał już o swoich porażkach. Przypominał sobie widok przerażenia na twarzy Gogusia, gdy zaczęły na niej lądować bezładne ciosy. Jego niedowierzanie, że jego legendarny fart tym razem nie przynosi mu żadnego gotowego rozwiązania, żadnego ratunku. I oczy Gogusia, oczy z których powoli gasło życie, gdy Donald zaciskał dłonie na delikatnej szyi swojego znienawidzonego krewniaka. Wspominał jak masakrował ciepłe zwłoki serią szaleńczych ciosów, aż zupełnie wystygły.
Oj tak. To jest jego czas. Kaczor Donald spojrzał na swój ogródek. Daisy. Ach, moja słodka Daisy! Tyle lat zabiegał o jej względy! Ale jeszcze na lata przed ukuciem terminu: „Friendzone”, urocza Daisy zamknęła go w nim jak w sowieckim łagrze.
Łzy rozpaczy napłynęło Donaldowi do oczu. To był wypadek. Naprawdę nie chciał tego robić, po prostu tak wyszło. Wpadł do niej z kwiatami, chciał zaprosić na randkę, oczywiście potknął się o próg i wszystkie kwiaty rozsypały się po przedpokoju. Myślał, że jego ukochana się wścieknie, ale nie. Zrobiła coś o wiele, wiele gorszego.
Wyśmiała go.
Śmiała się widząc jak kaczor władował się między tulipany, jak czerwień na jego twarzy pięknie komponuje się z wetkniętymi pośrodku różami, a błękit jego marynarskiej czapki – z wciśniętymi po bokach niezapominajkami. Daisy śmiała się do rozpuku.
Nie chciał jej zabić. Chciał ją tylko upomnieć, ukarać za to, że zrobiła sobie z niego pośmiewisko. Niestety, włożył w ten cios coś więcej. Całą gromadzoną latami frustrację, bezsilność, gniew za lata, przez które traktowała go jak śmiecia. Miał zamiar walnąć jej tylko z liścia, lecz coś nim zawładnęło. Opamiętał się kwadrans później, z rękami zaciśniętymi na jej czaszce. Kant stołu ubabrany był krwią, kawałkami mózgu i oczu jego ukochanej.
Donald kopiąc grób stale zapewniał ją o swojej miłości, o tym, że nie chciał, że ją nadal kocha, wyznawał wszystko to, co chowało się w nim przez lata. Żadne wyznanie jednak nie mogło wrócić jej życia. Daisy słuchała wszystkiego z trupią obojętnością, niemal tak obojętnie jak robiła to za życia. Kwiaty przyniesione przez Donalda leżały teraz na starannie wykopanym grobie, czule związane nierozłączną, różową kokardką dawnej sympatii.
Tej nocy Kaczor Donald nie zamierzał spać. Pracowicie podkładał ładunki wybuchowe w kluczowych punktach skarbca wuja Sknerusa. Znał go na wylot, sam pomagał zakładać wujkowi i Diodakowi kolejne zabezpieczenia, wiedział jak je ominąć. Oczywiście, z wyłączeniem tych, które prowadziły bezpośrednio do serca skarbca; Sknerus pilnował, aby były znane tylko jemu.
Sknerus. Jedną swoją decyzją całkowicie odmienić przeklęty los Donalda. Nasz kaczor nie miał dużych wymagań od życia, dwa tysiące dolarów miesięczne w zupełności by mu wystarczyły. Ile to by było dla Sknerusa? Tyle co nic. A przecież tyle razy ratował tyłek i majątek tego starucha, tyle razy nadstawiał za niego karku! Po co? Za co?
Po nic i za nic.
Nad ranem Donald sięgnął po detonator. Wysłał przedtem SMSa do Diodaka, aby nie przyjeżdżał tego ranka do Sknerusa. Z rozczarowaniem zobaczył, że przyjaciel postanowił zignorować jego ostrzeżenie. Szalony wynalazca chyba wszystkiego się domyślił. Przyleciał jednym ze swoich zwariowanych wehikułów i zaczął rozglądać się po skarbcu. Pewnie w panice próbował rozbrajać rozstawione ładunki trinitrotoluenu i innych, mocniejszych materiałów wybuchowych. O ironio, niektóre z nich sam wynalazł!
Donaldowi naprawdę było żal, ale nie było już odwrotu. Nacisnął detonator. Oczyma wyobraźni widział, jak źrenice Diodaka rozszerzają się w przerażeniu. Jak próbuje w ostatniej chwili ratować się swoim arsenałem wynalazków. Jak eksplozja odrywa kawałki skóry od jego ciała, pozbawia oddechu, jak strop miażdży go ciężarem setek ton. Donald milczał, ale jego sumienie wyło z bólu i rozpaczy.
Gdy jednak pomyślał o tym, jak stary Sknerus w panice się budzi, jak próbuje ratować swoją magiczną dziesięciocentówkę, jak eksplozja wybija duszę z jego starego ciała, a setki ton żelastwa grzebie na wieki wieków – Donaldowi od razu zrobiło się cieplej na sercu. Uśmiechnął się szczerze i szeroko.
Syreny policji, straży pożarnej i karetek pogotowia niosły się po całym Kaczogrodzie. Oj, Myszka Miki i jej niezdarni współpracownicy będą mieli masę roboty. Donaldowi pozostała do zrobienia tylko jedna rzecz. Pociągnął łyk taniej whisky, zawiązał byle jaki węzeł szubieniczny i przerzucił linę przez belkę stropową. W końcu zrobi coś tak jak należy. Niedługo siostrzeńcy wrócą do Kaczogrodu z jakiegoś skautowskiego obozu. Przerażeni zawołają: „Wujku, wujku, słyszałeś co się stało ze skarbcem Wujka Sknerusa?!”. Będą wołali, szukali swojego wujaszka, starego, poczciwego Donalda, aż znajdą dyndające na strychu zwłoki. Jak zareagują, co zrobią czy znajdą kiedykolwiek odpowiedź na to, dlaczego tak się stało i czy musiało tak być? Ha, czy w „Poradniku młodego skauta” jest jakiś rozdział, który mówi jak należy zachować się w takiej sytuacji? Wątpliwe. A podobno wszystko tam jest…
Ostatni łyk whisky, ostatnie gniewne kwaknięcie. Potem rozbujanie stolika, naprężenie liny, paniczne chwytanie powietrza i ciemność.
Wygrałeś, Lucyferze.
- Goguś to, Goguś tamto. Ja zawsze miałem pecha, ty zawsze miałeś farta, nie? Wydać dolara na kupon w loterii to dla ciebie najlepszy biznesplan. Zawsze przy kasie, zawsze przystojny. O nic się nie martwiłeś. A masz, kwa, kwa!
Donald przerwał kopanie grobu i uderzył szpadlem zmasakrowaną twarz swojego kuzyna. Kaczor zaniósł się skrzeczącym, kaczym rechotem.
- Już nie jesteś taki przystojny, co nie? Zawsze na pierwszym miejscu. Zawsze najlepszy. A ty, Donald, paraj się każdą pracą, tyraj, opiekuj nie swoimi dziećmi. Walcz o przeżycie, walcz o każdy pieprzony cent. Kwa, kwa, kwa, kwa!
Kaczor odrzucił łopatę i niezdarnymi kopniakami swoich płetw strącił zwłoki do dołu. Miał dość, po tych wszystkich latach miał po prostu dość. Zasypywał zwłoki ziemią i wiązanką nieskładnych przekleństw. Wspominał, jak parę tygodni temu zatrudnił się jako sprzątacz w kaczogrodzkim burdelu. Jak się okazało, Goguś był tam stałym klientem. Widząc swojego kuzyna w pracy, uśmiechnął się pogardliwie i rzekł tym swoim gogusiowatym tonem:
- Hej, Donald! Miło cię widzieć. Za godzinkę skończę, wpadnij posprzątać!
Wyciągnął z portfela plik banknotów, ostentacyjnie postawił na stole burdelmamy dobre dwa tysiące dolarów i zaprosił dwie młodziutkie mulatki. Dwa tysiące pieprzonych dolarów. O resztę nie prosił.
Po dwóch godzinach panienki wylazły śmiejąc się, całe ućpane kokainą. Zza sfatygowanych staników sterczały liczne studolarówki. Chwilę później wyszedł za nimi Goguś, całkiem zaspokojony. Rzucił swojemu kuzynowi dolara napiwku i pomachał na pożegnanie. Łaskawca.
Donald ścisnął mocniej łopatę. Ten drań specjalnie zostawił bałagan gdzie się tylko dało. Kacze nasienie było wszędzie: na łóżku, w łazience, na oknie, wszędzie. Gdy przytargał ciężkie wiadro z wodą i zabrał się za sprzątanie, coś spadło mu na twarz. Spojrzał w górę: dwa kondomy kapały, wisząc na żyrandolu.
Donald był sfrustrowany. O tak, jak wszystkich bawiła jego frustracja! To takie zabawne, ten nasz kochany Kaczor Donald tak fajnie się denerwuje, tak wtedy śmiesznie bluzga, tak wspaniale robi to swoje „kwa, kwa, kwa”! Tak bardzo lubimy, jak Kaczor Donald przegrywa, jak ląduje na dupie dokładnie na ostatnim miejscu.
Nie tym razem. Donald przełknął łzy gniewu i rozpaczy. Gdy skończył zrzucać do grobu resztki ziemi, odlał się na świeżo wykopany grób Gogusia. To było jak wyzwolenie. Każda kropla moczu pełna była skumulowanej przez lata nienawiści i bezsilności.
Nie myślał już o swoich porażkach. Przypominał sobie widok przerażenia na twarzy Gogusia, gdy zaczęły na niej lądować bezładne ciosy. Jego niedowierzanie, że jego legendarny fart tym razem nie przynosi mu żadnego gotowego rozwiązania, żadnego ratunku. I oczy Gogusia, oczy z których powoli gasło życie, gdy Donald zaciskał dłonie na delikatnej szyi swojego znienawidzonego krewniaka. Wspominał jak masakrował ciepłe zwłoki serią szaleńczych ciosów, aż zupełnie wystygły.
Oj tak. To jest jego czas. Kaczor Donald spojrzał na swój ogródek. Daisy. Ach, moja słodka Daisy! Tyle lat zabiegał o jej względy! Ale jeszcze na lata przed ukuciem terminu: „Friendzone”, urocza Daisy zamknęła go w nim jak w sowieckim łagrze.
Łzy rozpaczy napłynęło Donaldowi do oczu. To był wypadek. Naprawdę nie chciał tego robić, po prostu tak wyszło. Wpadł do niej z kwiatami, chciał zaprosić na randkę, oczywiście potknął się o próg i wszystkie kwiaty rozsypały się po przedpokoju. Myślał, że jego ukochana się wścieknie, ale nie. Zrobiła coś o wiele, wiele gorszego.
Wyśmiała go.
Śmiała się widząc jak kaczor władował się między tulipany, jak czerwień na jego twarzy pięknie komponuje się z wetkniętymi pośrodku różami, a błękit jego marynarskiej czapki – z wciśniętymi po bokach niezapominajkami. Daisy śmiała się do rozpuku.
Nie chciał jej zabić. Chciał ją tylko upomnieć, ukarać za to, że zrobiła sobie z niego pośmiewisko. Niestety, włożył w ten cios coś więcej. Całą gromadzoną latami frustrację, bezsilność, gniew za lata, przez które traktowała go jak śmiecia. Miał zamiar walnąć jej tylko z liścia, lecz coś nim zawładnęło. Opamiętał się kwadrans później, z rękami zaciśniętymi na jej czaszce. Kant stołu ubabrany był krwią, kawałkami mózgu i oczu jego ukochanej.
Donald kopiąc grób stale zapewniał ją o swojej miłości, o tym, że nie chciał, że ją nadal kocha, wyznawał wszystko to, co chowało się w nim przez lata. Żadne wyznanie jednak nie mogło wrócić jej życia. Daisy słuchała wszystkiego z trupią obojętnością, niemal tak obojętnie jak robiła to za życia. Kwiaty przyniesione przez Donalda leżały teraz na starannie wykopanym grobie, czule związane nierozłączną, różową kokardką dawnej sympatii.
Tej nocy Kaczor Donald nie zamierzał spać. Pracowicie podkładał ładunki wybuchowe w kluczowych punktach skarbca wuja Sknerusa. Znał go na wylot, sam pomagał zakładać wujkowi i Diodakowi kolejne zabezpieczenia, wiedział jak je ominąć. Oczywiście, z wyłączeniem tych, które prowadziły bezpośrednio do serca skarbca; Sknerus pilnował, aby były znane tylko jemu.
Sknerus. Jedną swoją decyzją całkowicie odmienić przeklęty los Donalda. Nasz kaczor nie miał dużych wymagań od życia, dwa tysiące dolarów miesięczne w zupełności by mu wystarczyły. Ile to by było dla Sknerusa? Tyle co nic. A przecież tyle razy ratował tyłek i majątek tego starucha, tyle razy nadstawiał za niego karku! Po co? Za co?
Po nic i za nic.
Nad ranem Donald sięgnął po detonator. Wysłał przedtem SMSa do Diodaka, aby nie przyjeżdżał tego ranka do Sknerusa. Z rozczarowaniem zobaczył, że przyjaciel postanowił zignorować jego ostrzeżenie. Szalony wynalazca chyba wszystkiego się domyślił. Przyleciał jednym ze swoich zwariowanych wehikułów i zaczął rozglądać się po skarbcu. Pewnie w panice próbował rozbrajać rozstawione ładunki trinitrotoluenu i innych, mocniejszych materiałów wybuchowych. O ironio, niektóre z nich sam wynalazł!
Donaldowi naprawdę było żal, ale nie było już odwrotu. Nacisnął detonator. Oczyma wyobraźni widział, jak źrenice Diodaka rozszerzają się w przerażeniu. Jak próbuje w ostatniej chwili ratować się swoim arsenałem wynalazków. Jak eksplozja odrywa kawałki skóry od jego ciała, pozbawia oddechu, jak strop miażdży go ciężarem setek ton. Donald milczał, ale jego sumienie wyło z bólu i rozpaczy.
Gdy jednak pomyślał o tym, jak stary Sknerus w panice się budzi, jak próbuje ratować swoją magiczną dziesięciocentówkę, jak eksplozja wybija duszę z jego starego ciała, a setki ton żelastwa grzebie na wieki wieków – Donaldowi od razu zrobiło się cieplej na sercu. Uśmiechnął się szczerze i szeroko.
Syreny policji, straży pożarnej i karetek pogotowia niosły się po całym Kaczogrodzie. Oj, Myszka Miki i jej niezdarni współpracownicy będą mieli masę roboty. Donaldowi pozostała do zrobienia tylko jedna rzecz. Pociągnął łyk taniej whisky, zawiązał byle jaki węzeł szubieniczny i przerzucił linę przez belkę stropową. W końcu zrobi coś tak jak należy. Niedługo siostrzeńcy wrócą do Kaczogrodu z jakiegoś skautowskiego obozu. Przerażeni zawołają: „Wujku, wujku, słyszałeś co się stało ze skarbcem Wujka Sknerusa?!”. Będą wołali, szukali swojego wujaszka, starego, poczciwego Donalda, aż znajdą dyndające na strychu zwłoki. Jak zareagują, co zrobią czy znajdą kiedykolwiek odpowiedź na to, dlaczego tak się stało i czy musiało tak być? Ha, czy w „Poradniku młodego skauta” jest jakiś rozdział, który mówi jak należy zachować się w takiej sytuacji? Wątpliwe. A podobno wszystko tam jest…
Ostatni łyk whisky, ostatnie gniewne kwaknięcie. Potem rozbujanie stolika, naprężenie liny, paniczne chwytanie powietrza i ciemność.
Wygrałeś, Lucyferze.
Zaloguj się aby komentować