Już ponad rok odkąd nie ma mojej mamy. Rocznicę przegapiłem.
Na co dzień jest okej. Żyje swoim życiem, z którego na ogół jestem zadowolony. Mam cudowną partnerkę, jestem dobry w swojej pracy. Mogłaby być lepsza ta praca, ale tak jest zawsze.
Ale przychodzi dzień taki jak ten. Czasem przychodzi to znikąd, czasem, tak jak dzisiaj, jadę do domu rodzinnego. Dzień, w którym czuje cholerną pustkę. Dzień, w którym jest mi cholernie smutno, że do niej nie zadzwonię i będziemy się śmiać z bezsensu życia, albo z tego co ludzie wyprawiają.
Od zawsze miałem dobry kontakt z mamą. Oczywiście, idealna nie była, była mocno nadopiekuńcza wobec mnie (nie usprawiedliwia jej to, ale jednak powody miała) i często nakładała granice, które nie były dla mnie dobre. Ale to jej wybaczyłem już dawno, nie mogłem żywić do niej urazy.
Była to osoba, do której mogłem przyjść, powiedzieć, że mam problem, a ona ze mną go omawiała. Nie mówiła co mam robić, nie oceniała. Często powtarzała: "To twoje życie, ja go za Ciebie nie przeżyję".
Żeby nie było, potrafiła mnie też skarcić i powiedzieć, że nie powinienem tak robić. Nie dlatego, że tak się utarło, tylko dlatego, że konsekwencje mogą nie być przyjemne. "Pokorne ciele dwie matki ssie". Z jednej strony to powtarzała i taka była, a z drugiej strony zawsze dbała o swoje interesy. Nie krzykiem, nie awanturą - sprytem. I mnie tego nauczyła.
Mój tato zaszczepił we mnie ciekawość świata i umiejętności techniczne. Ale to ona nauczyła mnie jak postępować z ludźmi. Jak coś załatwić. To że warto ludziom pomagać, bo nigdy nie wiesz kiedy ty tej pomocy będziesz potrzebować.
Cholernie mądra i ciepła osoba. Chciałbym powiedzieć, że odeszła za wcześnie, ale co to właściwie znaczy? Może odeszła akurat, tylko my byśmy chcieli więcej i dłużej? Nie wiem.
Tęsknię za nią i często wspominam. Stała się częścią mojego sumienia, które wskazuje mi drogę przez życie.
Przesłania tu nie ma. To tylko wysryw przy niedzieli
#gownowpis
Na co dzień jest okej. Żyje swoim życiem, z którego na ogół jestem zadowolony. Mam cudowną partnerkę, jestem dobry w swojej pracy. Mogłaby być lepsza ta praca, ale tak jest zawsze.
Ale przychodzi dzień taki jak ten. Czasem przychodzi to znikąd, czasem, tak jak dzisiaj, jadę do domu rodzinnego. Dzień, w którym czuje cholerną pustkę. Dzień, w którym jest mi cholernie smutno, że do niej nie zadzwonię i będziemy się śmiać z bezsensu życia, albo z tego co ludzie wyprawiają.
Od zawsze miałem dobry kontakt z mamą. Oczywiście, idealna nie była, była mocno nadopiekuńcza wobec mnie (nie usprawiedliwia jej to, ale jednak powody miała) i często nakładała granice, które nie były dla mnie dobre. Ale to jej wybaczyłem już dawno, nie mogłem żywić do niej urazy.
Była to osoba, do której mogłem przyjść, powiedzieć, że mam problem, a ona ze mną go omawiała. Nie mówiła co mam robić, nie oceniała. Często powtarzała: "To twoje życie, ja go za Ciebie nie przeżyję".
Żeby nie było, potrafiła mnie też skarcić i powiedzieć, że nie powinienem tak robić. Nie dlatego, że tak się utarło, tylko dlatego, że konsekwencje mogą nie być przyjemne. "Pokorne ciele dwie matki ssie". Z jednej strony to powtarzała i taka była, a z drugiej strony zawsze dbała o swoje interesy. Nie krzykiem, nie awanturą - sprytem. I mnie tego nauczyła.
Mój tato zaszczepił we mnie ciekawość świata i umiejętności techniczne. Ale to ona nauczyła mnie jak postępować z ludźmi. Jak coś załatwić. To że warto ludziom pomagać, bo nigdy nie wiesz kiedy ty tej pomocy będziesz potrzebować.
Cholernie mądra i ciepła osoba. Chciałbym powiedzieć, że odeszła za wcześnie, ale co to właściwie znaczy? Może odeszła akurat, tylko my byśmy chcieli więcej i dłużej? Nie wiem.
Tęsknię za nią i często wspominam. Stała się częścią mojego sumienia, które wskazuje mi drogę przez życie.
Przesłania tu nie ma. To tylko wysryw przy niedzieli
#gownowpis