Budynek filharmonii w Szczecinie.
hejto.plA dziś chciałabym napisać parę słów o powstałym w latach 2011 – 2014 budynku filharmonii w Szczecinie projektu hiszpańsko-włoskiego biura Barozzi & Veiga. Powierzono im to zadanie w wyniku międzynarodowego konkursu architektonicznego z 2007 r. Ograli w nim ponad 40 innych startujących, ale też patrząc na niektóre konkurencyjne propozycje, których nie będę tu pokazywać (sprawdźcie sami), nie mieli w tym zbyt trudnego zadania. Tak przynajmniej sądzę.
To nie jest pierwszy muzyczny budynek, jaki powstał w Szczecinie, nawet nie pierwszy na konkretnie tej działce przy ul. Małopolskiej, bezpośrednio przy siedzibie policji (która powstała nieco później). Do lat 60. istniał na niej otwarty w 1884 r. Dom Koncertowy (Konzerthaus), który został poważnie uszkodzony podczas wojny.
Jak pokazują to stare fotografie, obiekt był w stylu neobarokowym, dość zresztą popularnym w architekturze budynków związanych z kulturą. Nie była to wszakże filharmonia w dzisiejszym, trochę patetycznym znaczeniu tego słowa.
Oprócz dwóch sal koncertowych mieściły się w nim modna restauracja i wiedeńska kawiarnia, ale też winiarnia i izba chłopska z prostym pomorskim jadłem. Czyli oferta była skierowana praktycznie do każdego, kogo było stać by tam przyjść. Lub zaprosić swoich gości weselnych, bo można było wynająć sobie jedną z sal na taką okazję. Podobnie wielofunkcyjny był np. wiedeński Konzerthaus, gdzie funkcjonowało lodowisko.
Są różne zdania na temat tego, co przypomina szczecińska filharmonia. Wg autorów – organy lub charakterystyczną historyczną zabudowę Szczecina, wg niektórych złośliwców – garaż blaszak. Nawet Krzysztof Penderecki, którego utwór został odegrany na inaugurację działalności obiektu nie był szczególnie nim zachwycony. Widocznie nie pozwolono mu ocenić walorów akustycznych dwóch sal koncertowych, jakie znajdują się w tym budynku. Obie zostały współprojektowane przez hiszpańskiego eksperta w dziedzinie akustyki dr Higini Arau. Wzorcem akustycznym dla większej sali, symfonicznej, zwanej od swej złotej (spokojnie, to tylko tzw. szlagmetal) okładziny salą „słoneczną”, miały być wybitne pod kątem dźwiękowym Concertbouw w Amsterdamie, Symphony Hall w Bostonie i Musikvereinsaal w Wiedniu. Podobno dorównuje ona pod kątem długości pogłosu sali wiedeńskiego Towarzystwa Muzycznego.
Nie wiem na jakim obiekcie wzorowano się projektując mniejszą salę, zwaną „księżycową”, ale ona również ma być wybitna akustycznie.
Obu tym przestrzeniom nie można odmówić urody, nawet te niby-złocenia nie są w zasadzie rażące, ale wprowadzają taką „barokowość” do wystroju sali symfonicznej. Jeśli szukać dla niej jakichś odniesień stylistycznych z historii architektury, to pierwsze, co się narzuca to skojarzenia z niemieckim ekspresjonizmem np. w projektowaniu scenografii filmowej i teatralnej, np. tej znanej z „Gabinetu dr Caligari” z 1920 r. Jasne – vibe jest radykalnie inny, ale tym niemniej – wrażenie pozostaje.
Sala „księżycowa” właściwie nie wywołuje we mnie żadnych głębszych skojarzeń. Owszem, jest bardzo elegancka, mam nadzieję, że świetnie wykończona. Ale – gdzieś już to widziałam. W bardzo wielu innych salach tego typu.
Te dwie, niemal „luksusowo” wykończone sale koncertowe odcinają się gwałtownie (i zapewne o taki właśnie efekt estetyczny chodziło) od praktycznie sterylnej bieli niemal wszystkich innych udostępnionych publiczności (ale także muzykom) pomieszczeń. Zwłaszcza wielkiego hallu biegnącego przez wszystkie 4 kondygnacje obiektu. Nie ważcie się wejść tam z błotem na butach. Mam zresztą nadzieję, że podpisano specjalną umowę na ściganie takich złoczyńców z sąsiadującą komendą wojewódzką.
Oprócz ściany wejściowej, której tło jest pomalowane na czarno, tylko po to zapewne by poprzez rytm tańczących w oczach gęsto rozmieszczonych aluminiowych białych „żeberek”, wywoływać u patrzących ból głowy, wszystko jest tam białe.
Szczególne wrażenie robią nieco schowane spiralne schody prowadzące na czwartą kondygnację z przestrzenią wystawienniczą. Przywodzą na myśl schody w willi Savoye w Poissy (1928-1930) projektu Le Corbusiera.
Jeśli sala słoneczna była taka „barokowo-ekspresjonistyczna”, to hall, schody itd. to już taki „hard core” modernizm rodem z międzywojnia. Przy odpowiednim kącie patrzenia można by zapewne doszukać się tu jakichś reminiscencji nie tylko twórczości Le Corbu, ale np. też Franka Lloyda Wrighta – może to tylko moje wrażenie, ale przynajmniej na jednym zdjęciu ta przestrzeń wystawiennicza (chciałoby się powiedzieć „eventowo-wystawiennicza”) na ostatniej kondygnacji budynku, przypomina wnętrza muzeum Guggenheima w Nowym Jorku.
Guggenheim (może nie na idealnym zdjęciu, ale mam nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi).
Cała magia tego obiektu rozgrywa się jednak na zewnątrz. Oświetlony wygląda jak taki wielki lampion, do którego wstawiono świeczkę. Ale promieniujące od niego światło (możliwych jest ponad 20 tys. kombinacji kolorystycznych) nie płynie z wewnątrz (choć tak to wygląda i nikt mnie nie przekona, że nie), bo nie przebiłoby się przez betonowe ściany obiektu, ale z zewnątrz. Beton brut został bowiem obłożony okładziną z białego (mlecznego?) szkła, na którego podłożu przymocowano tysiące cienkich aluminiowych „żeberek” oraz oprawy LED. Kolory mają swoje znaczenie: jeśli podświetlenie jest blado białe – nic ciekawego nie dzieje się w budynku. Gdy biel staje się intensywna – oznacza to jakieś wydarzenia artystyczne. Jeśli wyświetlane są kolory flagi – też powinniście ją wywiesić. A zielony, niebieski i granatowy oznaczają, że jesteście w Szczecinie.
Trudno się nie zgodzić z osobami, uważającymi, że budynek filharmonii nie pasuje do miejsca. Zwłaszcza zaś np. do stojącego obok, neogotyckiego budynku dawnego prezydium policji. Ale czasem trzeba iść tą trudniejszą drogą. I choć zgadzam się, że na tle miasta obiekt wygląda dosłownie kosmicznie, to i tak jakoś go „lubię”, choć przyznaję się – jeszcze nie widziałam go na żywo. Stąd też słowo „lubię” jest w cudzysłowie. Tym niemniej podoba mi się, że ze swoimi białymi, jednolitymi elewacjami i bryłą ukształtowaną tak, aby przypominała rzędy kamienic o dwuspadowych dachach wydaje się być takim „cieniem” nieistniejącej dawnej zabudowy Szczecina.
To miasto, niegdyś nazywane „małym Paryżem”, bo przecież było w drugiej połowie XIX wieku rozbudowywane na kształt haussmannowskiej stolicy, zasługiwało na lepszy los, niż ten, który je spotkał w trakcie i po zakończeniu II w.ś. Czy jego obraz architektoniczny znacząco poprawił się w wyniku wzniesienia filharmonii? Pewnie nie. Jeden budynek naprawdę nie da rady sam z siebie spowodować diametralnej zmiany w mieście. I nie dajcie sobie mydlić oczu „efektem Bilbao” – nowe muzeum Guggenheima w tym mieście było tylko jednym z wielu elementów prowadzonej konsekwentnie przez lata polityki rewitalizacyjnej.
#architektura #rainpisze #ciekawostki