553 + 1 = 554
Tytuł: Dziewięć
Autor: Andrzej Stasiuk
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 5/10
#bookmeter
Zastanawiam się, już po lekturze, jak to jest, że to, co tak doskonale w moim odczuciu sprawdza się w esejach pana Andrzeja Stasiuka, w ogóle nie potrafi mi zagrać w jego powieściach. Ta jego książka, Dziewięć, posługując się jego własnymi słowami, nie była dla mnie zajmująca. Nie skróciła mi czasu.
Ale może właśnie tak miało być? Również już po zakończeniu lektury przejrzałem kilka opinii na jej temat i przychylam się szczególnie do jednej z nich . Do tej, której autor stwierdza, że jest to chyba przede wszystkim opowieść o mieście. Bo tak, tej Warszawy końca lat dziewięćdziesiątych jest w Dziewięć mnóstwo. Autor przedstawia ją nie tylko przez pryzmat (to w ogóle ciekawy pomysł) linii tramwajowych, którymi podróżują bohaterowie. Albo i nie podróżują; czasami po prostu gdzieś w narracji pojawia się przebieg takiej linii i opis miejsc przez które prowadzi. I są to opisy mało cukierkowe. Są to opisy brzydoty, pędu, hałasu, beznadziei. Choć ta brzydota, pęd, hałas i beznadzieja opisane są pięknie. Czasami wręcz poetycko.
W to wszystko jest wpisana jakaś historia. Jest jakiś biznesmen, który ma oddać komuś pieniądze, ale tych pieniędzy nie ma. Czy ten dług to rzeczywiście dług, czy, jak to bywało w latach dziewięćdziesiątych, to tylko „dług”, nie bardzo mam pojęcie. Odbiór narracji jest trudny i skomplikowany. Często nie wiadomo o kim akurat w danym fragmencie mowa – autor unika podawania imion, jakby oczekując od czytelnika, że sam sobie elementy układanki dopasuje. U czytelnika jednak, a przynajmniej kiedy tym czytelnikiem jestem ja, powoduje to zagubienie. Część tych puzzli udało mi się poukładać, części nie. I w zasadzie to w ogóle nie mam pojęcia o czym ta historia była. Nie bardzo mam też pojęcie jak dokładnie się potoczyła ani jak się skończyła. Przypuszczam, że może autor zrobił to celowo, żeby oddać klimat miasta z tym całym jego chaosem. Jeśli taki był jego zamiar, to uważam, że mu się tu udało. Cel artystyczny został spełniony. Tylko czytelnik, a przynajmniej taki jak ja, nie znajduje w tym wszystkim żadnej przyjemności.
Bohaterowie tej lektury też nie są szczególnie zapadający w pamięć, zwłaszcza, że czasami ciężko ich rozróżnić. Znów: być może to celowy zabieg przeprowadzony po to, żeby pokazać, że w gruncie rzeczy w wielkim mieście ludzie, przynajmniej w znacznym stopniu, są tacy sami. To, co mnie w bohaterach urzekło, to jeden tylko moment, ich marzenia. Dla kogoś tak małe, a dla nich tak wielkie. Jak to o zobaczeniu gór. Zresztą, to marzenie, samo marzenie o podróży pociągiem ku jego realizacji zostało przez autora kapitalnie przedstawione:
I to właśnie była ta przyjemność, którą w Dziewięć znalazłem. Słowa. Ich brzmienie, skupianie się nimi na szczególe i wyeksponowanie tego szczegółu z całego szaro-burego ogromu miasta. Choć niekoniecznie ten szczegół był jakiś wyjątkowo wyróżniający się:
Takie właśnie impresje mi się w tym Dziewięć podobały. I tak sobie myślę, że może właśnie o to chodzi. Że to dlatego w esejach, a więc krótkiej formie, pana Stasiuka uwielbiam, a w powieściach nie bardzo mi z nim po drodze. Bo impresja – wrażenie – jest chwilowe. Pojawia się i znika. A jeśli trwa dłużej? Wówczas przestaje być impresją. Może więc nie wszystko należy eksploatować? Może część rzeczy wystarczy po prostu przez chwilę poczuć?
Tytuł: Dziewięć
Autor: Andrzej Stasiuk
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 5/10
#bookmeter
Ale to nie było zajmujące. Nie skracało czasu, bo przypominało resztę świata.
Zastanawiam się, już po lekturze, jak to jest, że to, co tak doskonale w moim odczuciu sprawdza się w esejach pana Andrzeja Stasiuka, w ogóle nie potrafi mi zagrać w jego powieściach. Ta jego książka, Dziewięć, posługując się jego własnymi słowami, nie była dla mnie zajmująca. Nie skróciła mi czasu.
Ale może właśnie tak miało być? Również już po zakończeniu lektury przejrzałem kilka opinii na jej temat i przychylam się szczególnie do jednej z nich . Do tej, której autor stwierdza, że jest to chyba przede wszystkim opowieść o mieście. Bo tak, tej Warszawy końca lat dziewięćdziesiątych jest w Dziewięć mnóstwo. Autor przedstawia ją nie tylko przez pryzmat (to w ogóle ciekawy pomysł) linii tramwajowych, którymi podróżują bohaterowie. Albo i nie podróżują; czasami po prostu gdzieś w narracji pojawia się przebieg takiej linii i opis miejsc przez które prowadzi. I są to opisy mało cukierkowe. Są to opisy brzydoty, pędu, hałasu, beznadziei. Choć ta brzydota, pęd, hałas i beznadzieja opisane są pięknie. Czasami wręcz poetycko.
W to wszystko jest wpisana jakaś historia. Jest jakiś biznesmen, który ma oddać komuś pieniądze, ale tych pieniędzy nie ma. Czy ten dług to rzeczywiście dług, czy, jak to bywało w latach dziewięćdziesiątych, to tylko „dług”, nie bardzo mam pojęcie. Odbiór narracji jest trudny i skomplikowany. Często nie wiadomo o kim akurat w danym fragmencie mowa – autor unika podawania imion, jakby oczekując od czytelnika, że sam sobie elementy układanki dopasuje. U czytelnika jednak, a przynajmniej kiedy tym czytelnikiem jestem ja, powoduje to zagubienie. Część tych puzzli udało mi się poukładać, części nie. I w zasadzie to w ogóle nie mam pojęcia o czym ta historia była. Nie bardzo mam też pojęcie jak dokładnie się potoczyła ani jak się skończyła. Przypuszczam, że może autor zrobił to celowo, żeby oddać klimat miasta z tym całym jego chaosem. Jeśli taki był jego zamiar, to uważam, że mu się tu udało. Cel artystyczny został spełniony. Tylko czytelnik, a przynajmniej taki jak ja, nie znajduje w tym wszystkim żadnej przyjemności.
Bohaterowie tej lektury też nie są szczególnie zapadający w pamięć, zwłaszcza, że czasami ciężko ich rozróżnić. Znów: być może to celowy zabieg przeprowadzony po to, żeby pokazać, że w gruncie rzeczy w wielkim mieście ludzie, przynajmniej w znacznym stopniu, są tacy sami. To, co mnie w bohaterach urzekło, to jeden tylko moment, ich marzenia. Dla kogoś tak małe, a dla nich tak wielkie. Jak to o zobaczeniu gór. Zresztą, to marzenie, samo marzenie o podróży pociągiem ku jego realizacji zostało przez autora kapitalnie przedstawione:
Bez trudu wyobraziła sobie pusty przedział z brązowymi siedzeniami, firanką i dywanikiem na podłodze. To było jak mały ciepły pokój, który bezpiecznie szybuje przez noc.
I to właśnie była ta przyjemność, którą w Dziewięć znalazłem. Słowa. Ich brzmienie, skupianie się nimi na szczególe i wyeksponowanie tego szczegółu z całego szaro-burego ogromu miasta. Choć niekoniecznie ten szczegół był jakiś wyjątkowo wyróżniający się:
To przejście było najruchliwsze na dworcu. Łączyło dwa przystanki autobusowe, halę główną, perony i dwa najdłuższe pasaże. Światła tu było dość, a tłum żywy i rozedrgany, jak zwykle w miejscach, gdzie jedni przybywają z nadzieją, a skąd drudzy umykają z ulgą.
W ciemnych czeluściach dawnego kina dziewczyny połyskiwały niczym dwudziestogroszówki.
Takie właśnie impresje mi się w tym Dziewięć podobały. I tak sobie myślę, że może właśnie o to chodzi. Że to dlatego w esejach, a więc krótkiej formie, pana Stasiuka uwielbiam, a w powieściach nie bardzo mi z nim po drodze. Bo impresja – wrażenie – jest chwilowe. Pojawia się i znika. A jeśli trwa dłużej? Wówczas przestaje być impresją. Może więc nie wszystko należy eksploatować? Może część rzeczy wystarczy po prostu przez chwilę poczuć?
@George_Stark przynajmniej okladka ładna
@UmytaPacha wróciła!
przynajmniej okladka ładna
A to prawda.
Choć ta książka nie jest zła. Tylko za długa. I można by z niej wyciąć wątek fabularny. Żeby przestała być powieścią. Wtedy, wydaje mi się, byłoby lepiej.
Zaloguj się aby komentować