1344 + 1 = 1345
prywatny licznik: 44/52
Tytuł: Mort
Autor: Terry Pratchett
Kategoria: fantasy, science fiction
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Format: książka papierowa
Liczba stron: 231
Ocena: 6/10
To ta część o śmierci. O przepraszam, O ŚMIERCI. O tym, który wszędzie jeździ z kosą (na koni Pimpusiu) i PRZEMAWIA WIELKIMI LITERAMI. Jednak i on czuje się czasem zmęczony. Dlatego znajduje sobie praktykanta imieniem Mort (skrót od Mortimer, ale i tak wszyscy mówią do niego "Chłopcze"). Mort to dobry chłopak, tylko trochę się zamyśla, to wszystko. Po otrzymaniu ekspresowego szkolenia awansuje na Asystenta Śmierci, a sam ponury żniwiarz udaje się na z dawna zasłużony urlop. Oczywiście wynikają z tego same problemy, bo Mort nieopatrznie używa kosy śmierci nie na tej osobie której to było pisane...
Jak pisałem przy wcześniejszych Pratchettowych recenzjach nie jestem wielkim fanem cyklu. Jak coś wpadnie to przeczytam, ale całości (jeszcze) nie czytałem. Po naprawdę dobrych przygodach Moista, które czytałem i oceniałem w zeszłym roku poprzeczka została zawieszona wysoko. Poza tym to książka z której ciocia mól chyba z pół roku wrzucała cytaty, a i na lubimy czytać i wszędzie indziej recenzje ponadprzeciętne. I co? I jajco. Po niezłym początku utwór pogrąża się w chaosie a fabuła kuleje, brak jej jakiejś głębi, czegoś co by wciągnęło czytelnika. Oczywiście, jest to kopalnia zabawnych cytatów, tylko jakoś umyka nam cała ta historia. Ot, Mort gdzieś tam jeździ, coś próbuje zrobić, miota nim jak szatan po całym dysku i niewiele z tego wynika. Książka ma ledwo ponad 200 stron a męczyłem ją ponad tydzień, bo zwyczajnie nie chciało mi się tego czytać. W końcu jakoś przebrnąłem z nadzieją, że może końcówka mnie powali na kolana, ale niestety. Może to jednak nie dla mnie. Ocena zawyżona o oczko bo "jezusmaria toż to Pratchett", no i jednak tego specyficznego humoru nie da się jej odmówić.
#bookmeter

