Niektóre rzeczy są jak zapętlający się koszmar - wracają, by nas męczyć i dręczyć. Tak było ze snem o śmierci mojej żony. Tylko że to nie był sen. To był rzeczywisty koszmar, który rozegrał się w naszym domu, w samym środku zimy.
Tego ranka wstałem wcześniej niż zwykle. Miałem przeczucie, że coś złego się stanie. Czułem, jak w moim sercu rośnie niepokój, a w głowie kręci się myśl o nieuchronnej tragedii.
Wyjrzałem przez okno. Zewsząd padał śnieg, a krajobraz był już całkowicie zasypany. Wszędzie, gdzie okiem sięgnę, panowała biel, a jedynymi barwami były czerwone plamy, które widać było na śniegu.
Wydawało mi się, że to tylko jakieś bezsensowne zabawy dzieciaków, które spowodowały takie okaleczenie narodowego krajobrazu. Jednak, gdy zacząłem się zbliżać, uświadomiłem sobie, że to nie jest krew, tylko czerwony barwnik. Ale po co ktoś miałby coś takiego robić?
Nagle usłyszałem krzyki. Bez namysłu rzuciłem się w stronę źródła hałasu. Dochodziły one z jednego z domów. Były głośne i przeraźliwe. Biegłem, ile sił w nogach, przemijając ludzi, którzy wychodzili z domów, aby zobaczyć, co się dzieje.
Kiedy doszedłem na miejsce, zobaczyłem okrutną scenę. Na środku pokoju leżała moja żona, porozbijana na kawałki. W ręce trzymała nożyczki do rzeźbienia w lodzie. W kącie stał mężczyzna, który patrzył na mnie z uśmiechem na twarzy.
- Witaj, detektywie. Już na Ciebie czekałem - powiedział spokojnym głosem.
-
Kim jesteś? - zapytałem, stojąc przed nim.
- Nazywam się Robert Makłowicz. A teraz pozwól mi wyjaśnić, dlaczego to się stało..."
Zaloguj się aby komentować