Jego historia wojaczki jest dosyć ciekawa (o ile rodowe informacje są prawdziwe). Otóż pradziadek jako niemieckojęzyczny Kaszub dostał propozycję nie do odrzucenia - wejść w szeregi Wehrmachtu. Służba dla niemieckiego wojska niezbyt go jednak podobno pociągała, więc czym prędzej zdezerterował. Na jego nieszczęście zdezerterował wprost w radzieckie ramiona. Stamtąd trafił gdzieś wgłąb Rosji (sam za bardzo nie lubił o tym rozmawiać więc nie wiadomo gdzie). Posiedział trochę pod radzieckim butem, ale że podobnie jak służba w Wehrmachcie nie był to cel jego życia dołączył do Armii Andersa, z którą dumnie maszerował przez Blisko Wschód i Europę. Ostatni z fragmentów jego wojenne historii niestety jest nieznany, więc nie wiem jak otrzymał tą brytyjską książeczkę wojskową. Do domu wrócił już po zakończeniu wojny.
Jak wam się podoba to dajcie pioruna, będę miał wtedy motywację do znalezienia pamiątek (między innymi orderów czy książeczek PZPR) i opisania kolejnego pradziadka, "przyjaciela" Gierka, komunisty z duszy i serca, a także jego jakże inny "szlak bojowy" już w "wolnej Polsce".
#IIWS #ciekawostki #wojsko
@Logic_trouble historia mojego pradziadka bardzo podobna, też jesteśmy z Pomorza i też walczył pod Monte Cassino w Armii Andersa.
@Lunek1 o super, dzięki za info! będę musiał pogrzebać
@PachnacyCygan Moja prababka (żona opisanego pradziadka) też miała dosyć "ciekawą" wojnę. Mianowicie po powołaniu pradziadka do wojska została sama z dwójką córek. Jako, że płynnie mówiła po niemiecku, niemieccy oficerowie dosyć często ją odwiedzali i zlecali różne prace, a to zrobić pranie, a to cerować mundur, a to ugotować coś bardziej przyjemnego niż żołnierskie racje żywnościowe. Raczej nie miała wtedy prawa narzekać, że czegoś jej brakuje, bo Niemcy dosyć sowicie ją wynagradzali. Babcia nie raz i nie dwa wspominała, że jako dziecko bardzo lubiła odwiedziny Niemców bo zazwyczaj dostawała wtedy od nich czekoladę. Jako, że ze względu na płynny niemiecki Niemcy uznawali ją za swoją była pod pewnym płaszczykiem ochronnym. Niestety zmieniło się to gdy przybyli "wyzwoliciele" ze wschodu, głosząc miłość i pokój swoimi karabinami. Ktoś ze wsi doniósł, że moja prababka to kolaborantka i volksdeutsch. Jak wiadomo nasz "bratni naród" nie miał w zwyczaju weryfikować takich informacji, bo brak czasu sprawiał, że karę trzeba wymierzać od razu. Ułożyli więc stos siana na środku wioski wokół słupa, wpadli do domu mojej prababki, zabrali ją i córki, rozebrali i przywiązali do słupa, po czym podpalili stos. Jedynie ogromne szczęście sprawiło, że w tym samym czasie radziecką bandę postanowili spacyfikować żołnierze AK. Wpadli do wioski i uratowali moja babcię wraz z jej siostrą i mamą.
Po całej tej historii prababka czym prędzej spakowała dzieci i uciekła ze wsi. Ostatecznie osiedliła się na ziemach odzyskanych. Podobno nigdy jednak już nie wypowiedziała słowa po niemiecku. Tak samo jak pradziadek. Jedynym wyjątkiem był tu ksiądz proboszcz z którym pradziadek dyskutował tylko i wyłącznie po niemiecku.
Zaloguj się aby komentować