t0mek
Inspirator
#zegarki #zegarkiboners #ciekawostki #zainteresowania #hobby #gruparatowaniapoziomu
Jak tam, robaczki moje kochane, obiadek niedzielny był? Kawusia, herbatka czy co tam lubicie, zrobione albo wypite? Słoneczko świeci? Więc tym, którzy nie poszli na popołudniowy spacer, albo tym, którzy dopiero z niego wrócą, w krótkich żołnierskich słowach opowiem kolejną przygodę.
Wspominałem już wielokrotnie pod tagiem #tikutak, że ruskie zegarki tak naprawdę nie zaczęły się ani w Rosji, ani w Związku Radzieckim. Historycznie biorąc, w Rosji carskiej były sobie manufaktury, były przedstawicielstwa handlowe, zakłady i montownie zachodnich producentów, ale nie było jednolitego przemysłu i wytwórstwa czasomierzy. Owszem, ten i ów awansował na dostawcę zegarków dla cara, czym nie omieszkał chwalić się na KAŻDEJ wypuszczanej z zakładu sztuce, pisząc swoje nazwisko np. „Paweł Bure” cyrylicą obok dwugłowego, przejętego z bizantyjskiej symboliki, czarnego orła (nadwornym carskim dostawcą była m.in. szwajcarska firma Tissot). A potem przyszła Rewolucja Październikowa, raczkujący przemysł i ogólnie kapitalizm po większości zarżnięto, istniejące zakłady prywatne znacjonalizowano i skomasowano a tymczasem ssanie rynku było ogromne. No, bo wyobraźcie sobie, że ludzie potrzebują papieru, świec, narzędzi, maszyn, gwoździ, misek, WSZYSTKIEGO – a tu właśnie pogoniono jeśli nie całość, to większość tych, którzy stanowili techniczne i organizacyjne zaplecze wytwórstwa. Bo prosta siła robotnicza była, oczywiście, dostępna: robotnik i kołchoźnica tudzież proste czynności manualne nisko wykwalifikowanego personelu pozostały podstawą wytwórstwa Sowietów na długo. Ale, za przeproszeniem, z gówna i gliny, za kołchozową stodołą, przy użyciu kołowrotka, nie da się wiele stworzyć, a zwłaszcza, jeśli zrezygnuje się z tych jednostek, które potrafią spiąć kluczowe procesy w jeden spójny (i opłacalny!) ciąg produkcyjny. Tak już po prostu jest.
Pierwsza radziecka „pięciolatka”, czyli założony plan gospodarczy (gospodarczo – polityczny, bo tam każda dziedzina życia była powiązana z polityką), objął m.in. wytwórstwo zegarków. Brakowało myśli technicznej, maszyn, umiejętności – w zasadzie wszystkiego, co było potrzebne, trzeba więc było pójść na skróty i kupić technikę, zamiast żmudnie i czasochłonnie do niej dochodzić. Jeszcze w latach 20-tych rozpoczęto negocjacje z firmami szwajcarskimi (m. in. Tissot, Nardin, Zenith) na stworzenie spółki, realizowanie dostaw zegarków oraz uruchomienie fabryk w Sojuzie. Nie wszystko tam poszło składnie, były fochy i anse, w końcu pojawiła się szansa na zakup upadających fabryk w USA. A tak, owszem. 2 fabryki, Dueber – Hampden z Ohio oraz Ansonia Clock zostały zakupione ze wszystkim, co posiadały – maszyny, urządzenia, narzędzia, materiały, gotowe produkty, półprodukty....wszystko. 28 wagonów towarowych, które najpierw drogą morską, a potem lądową trafiły pod Moskwę. Kontrakt obejmował również wynajęcie 23 pracowników fabrycznych, dla których stworzono osiedle w pobliżu fabryki (żeby amerykańskie szpiony za bardzo nie mogły się rozglądać, job ich mat`), z dobrym uposażeniem (wypłacanym w dolarach, a nie rublach ;), dowożonych i odwożonych między domem a pracą.
No i poszło. W budynkach dawnej wytwórni papierosów „Czerwona Gwiazda”, z dobytku amerykańskiego Duebera, powstała Pierwsza Państwowa Fabryka Zegarków, potem przemianowana na 1. Moskiewską FZ. Z czasem do nazwy doszło jej „im. Kirowa”, a potem jeszcze „orderu Lenina”. Najpierw wykorzystywano mechanizmy z amerykańskich zapasów, potem części. Trafiają się jeszcze w handlu sztuki z tego okresu. Podczas wojny, po niemieckim ataku na Związek Radziecki, ewakuowano ją do Złatoustu na Uralu, gdzie część produkcji została w postaci samodzielnego zakładu produkcyjnego, a część wróciła, kiedy front ostatecznie odsunął się od radzieckiej stolicy. Jeszcze później jedną z marek tam produkowanych był „Poljot”, który ostatecznie po locie Gagarina w kosmos stał się nazwą fabryki i (poza eksportowymi, wojskowymi i specjalnymi) tak nazywano wszystkie jej produkty. O „Poljocie” pisałem już wiele, więc tutaj zamilknę na jego temat.
Z „Ansonii” wykrojono wyposażenie 2. Moskiewskiej Fabryki Zegarków. Jedne źródła piszą, że jej budynki były świeżo postawione na ten cel, inne – że owszem, wybudowano je, ale jako zajezdnię komunikacji miejskiej, a tak w ogóle to ona wzięła i spłonęła. Podczas wojennej zawieruchy wywieziono ją do Czystopola w Tatarstanie, gdzie znów dała początek Czystopolskiej Fabryce Zegarków (późniejszy „Wostok”), ale po wojnie 2. Moskiewska działała w dawnej lokalizacji, z czasem zyskując nazwę „Sława”.
Wróćmy jeszcze do lat międzywojennych. Dueber, jakkolwiek kupiony jako podupadający, był jedną z większych amerykańskich fabryk zegarków, produkujący bardzo solidne mechanizmy ze średniej – wyższej półki. Nie był jednak w pełni samowystarczalny, bo nie wytwarzał np. kamieni, czyli łożysk do mechanizmów. W późniejszym czasie robiono je w zakładach w Petrodworcu (PCzZ, od 1961 r. funkcjonujące jako „Rakieta”), ale co zrobić, kiedy się nie ma? Ukraść albo kupić, oczywiście. Ukraść otóż nie było komu. Ruscy zaczęli wąchać się z Francuzami, konkretnie z Ferdynandem Lipmannem, od którego odkupiono prawa do mechanizmu, technologii, ale też części do werków. Od 1936 r. w ZSRR wytwarzano jego konstrukcje, które opracowano w 1913 chyba roku, a inżynierowie Lipmanna nadzorowali budowę kolejnych zakładów zegarkowych, w Penzie, i szkolili tam pracowników. Znów: bardzo solidne rozwiązania, z wyższej półki, trafiały do zegarków „dla mas” i w zubożonej wersji powstawały do rozpadu Związku Radzieckiego, czyli lat 90-tych ub. wieku. I powtórzę jeszcze raz: technicznie, konstrukcyjnie, jakościowo były to mechanizmy typu szwajcarskiego, produkowane na maszynach francuskich, szwajcarskich, amerykańskich, niemieckich, pod nadzorem najlepszych inżynierów. W tym czasie radzieckie czasomierze nie ustępowały w niczym dobrym „szwajcarom”, natomiast zachodnia „masówka” była o kilka rzędów wielkości z tyłu. Bo w ZSRR np. nigdy nie produkowano zegarków z wychwytem cylindrowym, albo bezłożyskowych, tak popularnych na Zachodzie.
Zasadniczo pewnie powtórzyłem wiele faktów, o których już kiedyś wspominałem. Powodem był pewien mój szkolny kolega i przekazany mi do naprawy zegarek, właśnie Dueber – Hampden, czyli Amerykaniec, od którego zaczęło się wszystko w ZSRR. Ten tutaj konkretnie jest już u mnie dość długo. Babcia kolegi przywiozła go „z zachodu” (nie pamiętam, czy nie ze Stanów), gdzie pojechała „za chlebem”. Po trzykrotnym umyciu i naoliwieniu ruszył (blisko 100 letni mechanizm!) i to nie czyniąc większych wstrętów.
Dobra konstrukcja, prosta i mocna zarazem. Solidna rzecz z czasów, kiedy towar był wieczny. Widać łożyska w oddzielnych obejmach, tzw. szatonach. Na mostkach punce producenta, napisy „Canton, O” (Ohio) oraz „Diadem” (model mechanizmu). Trochę kłóci mi się tu rzeczywistość, bo po numerze fabrycznym zlokalizowałem go w 1936 r., a wtedy fabryka była już sprzedana na Wschód. Montaż ze starych zapasów? Nie wiem.
Koperta trójdzielna, złocona, w bardzo dobrym stanie zachowania, nawet od spodu brak wytarć. Urwany wałek naciągu, może po prostu po uszkodzeniu zegarek przeleżał pół wieku w szufladzie. Koronkę dopasowałem roboczo, jeszcze trzeba to dopieścić. Tarcza zniszczona, niestety, nie na moje możliwości jest jej renowacja, choć trafiają się jeszcze takie na Ebay. Wskazówki mam, zostały zdemontowane w celu wypełnienia masą świecącą. Próbowałem uzupełnić indeksy 5, 6 i 7, ale nowy wygląd za bardzo odbiega od oryginału i gryzie się z nim. Mechanizm nastawiania wskazówek jest częściowo zepsuty, ale daje się używać (techniczne rozwiązanie jest patentowe i nie potrafię go poprawić).
Trochę zeszło ze mnie powietrze i nie mogę jakoś zebrać się, żeby go dokończyć, ale mam nadzieję, że uda mi się to zrobić.
Jak tam, robaczki moje kochane, obiadek niedzielny był? Kawusia, herbatka czy co tam lubicie, zrobione albo wypite? Słoneczko świeci? Więc tym, którzy nie poszli na popołudniowy spacer, albo tym, którzy dopiero z niego wrócą, w krótkich żołnierskich słowach opowiem kolejną przygodę.
Wspominałem już wielokrotnie pod tagiem #tikutak, że ruskie zegarki tak naprawdę nie zaczęły się ani w Rosji, ani w Związku Radzieckim. Historycznie biorąc, w Rosji carskiej były sobie manufaktury, były przedstawicielstwa handlowe, zakłady i montownie zachodnich producentów, ale nie było jednolitego przemysłu i wytwórstwa czasomierzy. Owszem, ten i ów awansował na dostawcę zegarków dla cara, czym nie omieszkał chwalić się na KAŻDEJ wypuszczanej z zakładu sztuce, pisząc swoje nazwisko np. „Paweł Bure” cyrylicą obok dwugłowego, przejętego z bizantyjskiej symboliki, czarnego orła (nadwornym carskim dostawcą była m.in. szwajcarska firma Tissot). A potem przyszła Rewolucja Październikowa, raczkujący przemysł i ogólnie kapitalizm po większości zarżnięto, istniejące zakłady prywatne znacjonalizowano i skomasowano a tymczasem ssanie rynku było ogromne. No, bo wyobraźcie sobie, że ludzie potrzebują papieru, świec, narzędzi, maszyn, gwoździ, misek, WSZYSTKIEGO – a tu właśnie pogoniono jeśli nie całość, to większość tych, którzy stanowili techniczne i organizacyjne zaplecze wytwórstwa. Bo prosta siła robotnicza była, oczywiście, dostępna: robotnik i kołchoźnica tudzież proste czynności manualne nisko wykwalifikowanego personelu pozostały podstawą wytwórstwa Sowietów na długo. Ale, za przeproszeniem, z gówna i gliny, za kołchozową stodołą, przy użyciu kołowrotka, nie da się wiele stworzyć, a zwłaszcza, jeśli zrezygnuje się z tych jednostek, które potrafią spiąć kluczowe procesy w jeden spójny (i opłacalny!) ciąg produkcyjny. Tak już po prostu jest.
Pierwsza radziecka „pięciolatka”, czyli założony plan gospodarczy (gospodarczo – polityczny, bo tam każda dziedzina życia była powiązana z polityką), objął m.in. wytwórstwo zegarków. Brakowało myśli technicznej, maszyn, umiejętności – w zasadzie wszystkiego, co było potrzebne, trzeba więc było pójść na skróty i kupić technikę, zamiast żmudnie i czasochłonnie do niej dochodzić. Jeszcze w latach 20-tych rozpoczęto negocjacje z firmami szwajcarskimi (m. in. Tissot, Nardin, Zenith) na stworzenie spółki, realizowanie dostaw zegarków oraz uruchomienie fabryk w Sojuzie. Nie wszystko tam poszło składnie, były fochy i anse, w końcu pojawiła się szansa na zakup upadających fabryk w USA. A tak, owszem. 2 fabryki, Dueber – Hampden z Ohio oraz Ansonia Clock zostały zakupione ze wszystkim, co posiadały – maszyny, urządzenia, narzędzia, materiały, gotowe produkty, półprodukty....wszystko. 28 wagonów towarowych, które najpierw drogą morską, a potem lądową trafiły pod Moskwę. Kontrakt obejmował również wynajęcie 23 pracowników fabrycznych, dla których stworzono osiedle w pobliżu fabryki (żeby amerykańskie szpiony za bardzo nie mogły się rozglądać, job ich mat`), z dobrym uposażeniem (wypłacanym w dolarach, a nie rublach ;), dowożonych i odwożonych między domem a pracą.
No i poszło. W budynkach dawnej wytwórni papierosów „Czerwona Gwiazda”, z dobytku amerykańskiego Duebera, powstała Pierwsza Państwowa Fabryka Zegarków, potem przemianowana na 1. Moskiewską FZ. Z czasem do nazwy doszło jej „im. Kirowa”, a potem jeszcze „orderu Lenina”. Najpierw wykorzystywano mechanizmy z amerykańskich zapasów, potem części. Trafiają się jeszcze w handlu sztuki z tego okresu. Podczas wojny, po niemieckim ataku na Związek Radziecki, ewakuowano ją do Złatoustu na Uralu, gdzie część produkcji została w postaci samodzielnego zakładu produkcyjnego, a część wróciła, kiedy front ostatecznie odsunął się od radzieckiej stolicy. Jeszcze później jedną z marek tam produkowanych był „Poljot”, który ostatecznie po locie Gagarina w kosmos stał się nazwą fabryki i (poza eksportowymi, wojskowymi i specjalnymi) tak nazywano wszystkie jej produkty. O „Poljocie” pisałem już wiele, więc tutaj zamilknę na jego temat.
Z „Ansonii” wykrojono wyposażenie 2. Moskiewskiej Fabryki Zegarków. Jedne źródła piszą, że jej budynki były świeżo postawione na ten cel, inne – że owszem, wybudowano je, ale jako zajezdnię komunikacji miejskiej, a tak w ogóle to ona wzięła i spłonęła. Podczas wojennej zawieruchy wywieziono ją do Czystopola w Tatarstanie, gdzie znów dała początek Czystopolskiej Fabryce Zegarków (późniejszy „Wostok”), ale po wojnie 2. Moskiewska działała w dawnej lokalizacji, z czasem zyskując nazwę „Sława”.
Wróćmy jeszcze do lat międzywojennych. Dueber, jakkolwiek kupiony jako podupadający, był jedną z większych amerykańskich fabryk zegarków, produkujący bardzo solidne mechanizmy ze średniej – wyższej półki. Nie był jednak w pełni samowystarczalny, bo nie wytwarzał np. kamieni, czyli łożysk do mechanizmów. W późniejszym czasie robiono je w zakładach w Petrodworcu (PCzZ, od 1961 r. funkcjonujące jako „Rakieta”), ale co zrobić, kiedy się nie ma? Ukraść albo kupić, oczywiście. Ukraść otóż nie było komu. Ruscy zaczęli wąchać się z Francuzami, konkretnie z Ferdynandem Lipmannem, od którego odkupiono prawa do mechanizmu, technologii, ale też części do werków. Od 1936 r. w ZSRR wytwarzano jego konstrukcje, które opracowano w 1913 chyba roku, a inżynierowie Lipmanna nadzorowali budowę kolejnych zakładów zegarkowych, w Penzie, i szkolili tam pracowników. Znów: bardzo solidne rozwiązania, z wyższej półki, trafiały do zegarków „dla mas” i w zubożonej wersji powstawały do rozpadu Związku Radzieckiego, czyli lat 90-tych ub. wieku. I powtórzę jeszcze raz: technicznie, konstrukcyjnie, jakościowo były to mechanizmy typu szwajcarskiego, produkowane na maszynach francuskich, szwajcarskich, amerykańskich, niemieckich, pod nadzorem najlepszych inżynierów. W tym czasie radzieckie czasomierze nie ustępowały w niczym dobrym „szwajcarom”, natomiast zachodnia „masówka” była o kilka rzędów wielkości z tyłu. Bo w ZSRR np. nigdy nie produkowano zegarków z wychwytem cylindrowym, albo bezłożyskowych, tak popularnych na Zachodzie.
Zasadniczo pewnie powtórzyłem wiele faktów, o których już kiedyś wspominałem. Powodem był pewien mój szkolny kolega i przekazany mi do naprawy zegarek, właśnie Dueber – Hampden, czyli Amerykaniec, od którego zaczęło się wszystko w ZSRR. Ten tutaj konkretnie jest już u mnie dość długo. Babcia kolegi przywiozła go „z zachodu” (nie pamiętam, czy nie ze Stanów), gdzie pojechała „za chlebem”. Po trzykrotnym umyciu i naoliwieniu ruszył (blisko 100 letni mechanizm!) i to nie czyniąc większych wstrętów.
Dobra konstrukcja, prosta i mocna zarazem. Solidna rzecz z czasów, kiedy towar był wieczny. Widać łożyska w oddzielnych obejmach, tzw. szatonach. Na mostkach punce producenta, napisy „Canton, O” (Ohio) oraz „Diadem” (model mechanizmu). Trochę kłóci mi się tu rzeczywistość, bo po numerze fabrycznym zlokalizowałem go w 1936 r., a wtedy fabryka była już sprzedana na Wschód. Montaż ze starych zapasów? Nie wiem.
Koperta trójdzielna, złocona, w bardzo dobrym stanie zachowania, nawet od spodu brak wytarć. Urwany wałek naciągu, może po prostu po uszkodzeniu zegarek przeleżał pół wieku w szufladzie. Koronkę dopasowałem roboczo, jeszcze trzeba to dopieścić. Tarcza zniszczona, niestety, nie na moje możliwości jest jej renowacja, choć trafiają się jeszcze takie na Ebay. Wskazówki mam, zostały zdemontowane w celu wypełnienia masą świecącą. Próbowałem uzupełnić indeksy 5, 6 i 7, ale nowy wygląd za bardzo odbiega od oryginału i gryzie się z nim. Mechanizm nastawiania wskazówek jest częściowo zepsuty, ale daje się używać (techniczne rozwiązanie jest patentowe i nie potrafię go poprawić).
Trochę zeszło ze mnie powietrze i nie mogę jakoś zebrać się, żeby go dokończyć, ale mam nadzieję, że uda mi się to zrobić.
Kiedyś kupowało się lumę w proszku o różnych kolorach. Udawało się czasami uzyskać kolor "starej brudnej lumy", pasującej do reszty.
@mhu oczywista. Mam dwa kolory lumy, a patynę robię mieszając to z kawą. Problem mam z uzyskaniem powtarzalności koloru.
Zaloguj się aby komentować