Kiedy byłam mała, dziadkowie mieli tajemniczy ogródek działkowy, który znajdował się na szczycie unoszącej się wyspy nad miastem. Dojście tam było możliwe tylko dzięki starożytnej windzie napędzanej przez smoka. Podczas wakacji często tam z dziadkiem latałam na jego zaczarowanej szczotce.
Po drodze był tylko jeden sklep, ale nie byle jaki! Był to magiczny sklep z napojami, gdzie mój dziadek kupował piwerko, które mieniło się wszystkimi kolorami tęczy, a ja wybierałam czipsiki, które potrafiły śpiewać i tańczyć.
Pamiętam jeden słoneczny dzień, kiedy dziadek sobie klapnął na leżaczku zrobionym z chmur, wyciągnął to schołodzone, mieniące się piwo i patrzył, jak pomidory rosną - ale nie były to zwykłe pomidory! Były gigantyczne i potrafiły porozumiewać się w języku elfów. Siedział tak uśmiechnięty, w kompletnej ciszy, poza śpiewem kwiatów i szumem magicznego wodospadu.
Jak już byłam trochę starsza, ktoś zapytał mnie, jak namalowałabym szczęście, i to wspomnienie z dziadkiem pojawiło się w mojej głowie jako pierwsze. W moim obrazie była winda napędzana smokiem, tęczowe piwo, śpiewające czipsiki, i oczywiście dziadek, z uśmiechem na twarzy, siedzący na chmurze i patrzący na swój magiczny ogródek.

Zaloguj się aby komentować