Tytuł: Powiedzmy, że Piontek
Autor: Szczepan Twardoch
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 9/10
#bookmeter
Uwaga! Wpis może zawierać śladowe ilości spoilerów!
Najlepsi z ludzi są szaleńcami. Nie chciałem widzieć go szalonym, aby mu nie zazdrościć.
– „Coś to jakieś takie… Cienkie?” – tak sobie pomyślałem zanim jeszcze rozpocząłem tę lekturę, a miałem wówczas na myśli jej objętość. Poprzednimi pozycjami autora, może oprócz Epifanii wikarego Trzaski, którą czytałem niedawno, ale to staroć przecież jeśli chodzi o dorobek pana Twardocha, przyzwyczajony byłem do tego, że dostanę grubą księgę. A tutaj tylko 256 stron. To znaczy tyle jest na papierze, bo czytałem na czytniku, więc było ich jeszcze mniej. Ale powiedzmy, że 256.
Później ta wspomniana „cienkość” rozszerzyła swoją objętość znaczeniową, zgrubła jakby, i objęła nią również treść. Bo po interesującym początku, kiedy to poznajemy tytułowego Erwina Piontka, siedemdziesięciotrzyletniego emeryta górniczego, kiedy jesteśmy świadkami jednego z tych poranków, kiedy to, po kilkunastu już spędzonych na emeryturze latach, Erwin Piontek wstaje rano i, trochę z przyzwyczajenia, chce jechać do pracy – no tak, to w końcu ten twardochowy Śląsk z jego etosem pracy, która nadaje życiu nie tylko rytm, ale przede wszystkim sens, bo życie Erwina Piontka na emeryturze nie ma sensu. Straciło go. Życie Erwina Piontka na emeryturze jest już skończone. No chyba że Erwin Piontek znajdzie w sobie odwagę, żeby wreszcie spełnić swoje marzenie. Bo po tym interesującym początku robi się jednak dość nieciekawie.
Powiedzmy jednak, że Erwin Piontek tę odwagę znajduje. Marzeniem Erwina Piontka jest opłynięcie świata. Tak jak zrobił to Leonid Teliga. To 29 tysięcy mil morskich przez morza i oceany. Erwin nie ma na to ani sił, ani środków, być może nie ma na to nawet odwagi. Postanawia więc przepłynąć te 29 tysięcy mil morskich żeglując w tę i nazad po Zalewie Rybnickim, który ma cztery kilometry długości i dwa kilometry szerokości.
Czy żeglowanie w tę i nazad po Zalewie Rybnickim, który ma cztery kilometry długości i dwa kilometry szerokości można przedstawić w sposób pasjonujący? Powiedzmy, że tak. Tylko że pan Twardoch tego nie zrobił. To znaczy przedstawił żeglowanie Erwina Piontka w tę i nazad po Zalewie Rybnickim, który ma cztery kilometry długości i dwa kilometry szerokości, ale nie zrobił tego w sposób pasjonujący. I, gdyby to był inny autor, to być może odłożyłbym lekturę i zajął się czymś innym. Ale po panu Twardochu spodziewałem się więcej, spodziewałem się dużo więcej niż w tej pierwszej części książki Powiedzmy, że Piontek dostałem. Kontynuowałem więc czytanie.
I nie zawiodłem się.
Pomyślałem wtedy, że Erwin Piontek mógłby być kimś zupełnie innym, Erwin Piontek nie musiał się przecież urodzić wtedy, kiedy się urodził, zostać wychowany tak, jak został wychowany […] Ale czy wtedy pozostałby Erwinem Piontkiem? Gdyby urodził się taki sam, zupełnie taki sam, ale został inaczej wychowany, czy byłby takim samym człowiekiem? Czy byłby tym samym człowiekiem?
Od takich słów zaczyna się druga, formalnie niewyodrębniona, część powieści Powiedzmy, że Piontek. I w to mi graj! To są dokładnie te rzeczy, o których ja sam chętnie nudziłbym komuś, gdyby tylko znalazł się jakiś jeleń chętny żeby tego nudzenia słuchać. Bo tak, tego samego Erwina Piontka, który żeglował w tę i nazad po Zalewie Rybnickim, który ma cztery kilometry długości i dwa kilometry szerokości, pan Twardoch rzuca tym razem mniej więcej sto lat w przeszłość – to jeśli chodzi o czas – i kawałek na południowy zachód – to jeśli chodzi o przestrzeń. Ten Erwin Piontek jest jednym z alte-Afrikaners, Niemców, którzy rozpoczynali kolonizację Afryki. Którzy utworzyli na jej obszarze twór znany jako Deutsch-Südwestafrika. Nie będę tutaj opisywał różnic między pierwszą a drugą możliwą wersją Erwina Piontka, to można znaleźć w książce. Pochwalę tę część (w tym miejscu, bo do chwalenia jej wrócę, przy okazji chwalenia całej kompozycji książki) przede wszystkim za wspaniałą przygodę jak w kapitalnej powieści historycznej. Osadzenie akcji w tym miejscu i w tym czasie, w którym autor zdecydował się to zrobić wiązała się z pewnymi konsekwencjami. Ja oczywiście o tamtym miejscu i tamtym czasie mam blade pojęcie (teraz, po lekturze wspomaganej zewnętrznymi źródłami, trochę mniej blade, ale nadal blade), ale czułem się jakbym tam był. Klimat, który wylewał się z kart, to gorąco i suchość pustyni były aż odczuwalne. Nie wspominając już o tym, co w powieściach historycznych lubię najbardziej, a więc fabularyzację historii i „uczłowieczenie” (albo „odpodręcznikowanie”?) postaci, które ją tworzyły. W tym przypadku przede wszystkim Hendrika Witbooia, o którego istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia.
Na koniec jest jeszcze część trzecia, również formalnie niewyodrębniona, w której to to autor decyduje się przenieść Erwina Piontka geograficznie trochę bliżej, bo tylko kawałek na północ od Pilchowic. Decyduje się przenieść go do Warszawy. Czasowo wybiera natomiast nieodległą przyszłość, bo w rok 2028. Kreśli przy tym mroczny i ponury obraz tego, jak mogłaby Polska wyglądać za te kilka lat. Najciekawszą rzeczą w tej trzeciej części jest jednak to jak ona jest napisana. Jest to bowiem opowieść samego Erwina Piontka, któremu Szczepan Twardoch oddał głos, osobiście pojawiając się, jako autor, w tekście oznaczonym kursywą. Brzmi skomplikowanie? Być może, ale aż tak skomplikowane nie jest. Przynajmniej do momentu, kiedy to Szczepan Twardoch pojawia się we własnej książce, w opowieści Erwina Piontka, jako jedna z występujących w niej postaci. Teraz można się już pogubić, tak w tym moim tłumaczeniu, jak i przy okazji lektury.
Ten pomysł z umieszczeniem siebie samego we własnym dziele nie jest nowy. Tutaj pan Twardoch nawet nie próbuje udawać, że coś wymyślił, wszak książkę Powiedzmy, że Piontek otwiera cytat ze Śniadania mistrzów pana Kurta Vonneguta, dokładnie z tej sceny, kiedy to pan Vonnegut wchodzi do własnego utworu po to, żeby porozmawiać ze stworzonymi przez siebie bohaterami. W ogóle wydaje mi się, że w Powiedzmy, że Piontek tropów vonnegutowskich można by wskazać więcej. Jak chociażby powracające, wybrzmiewające wszędzie i rezonujące słowo „_powiedzmy_”. Tak jak „_zdarza się_” w Rzeźni numer pięć. Albo te wspaniałe, występujące dość często zdania podsumowujące akapity, zupełnie jak w Recydywiście. Ale może to moje doszukiwanie się na siłę, bo pana Vonneguta też bardzo cenię i może poza tym oczywistym odniesieniem innych nie ma, a tylko ja chciałem je tam zobaczyć?
Miałem chwalić kompozycję tej książki, więc proszę bardzo: kompozycja Powiedzmy, że Piontek jest wspaniała. Pozwolę sobie jeszcze to chwalenie uzasadnić. Ta pozycja składa się, jak już pisałem z trzech części, przy czym każda z nich napisana jest innym językiem, a każdy z tych stylów narracji kapitalnie przystaje do tego, jakim Erwinem Piontkiem w tej właśnie części Erwin Piontek akurat jest. Od prostego języka i zwyczajnego przedstawiania faktów, jak mógłby się wypowiadać niewykształcony emeryt, poprzez tę mięsistą narrację w stylu pana Szczepana Twardocha, którego uwielbiam w części drugiej, aż do zimnego, niemal urzędniczego języka w części trzeciej. Chylę czoła przez umiejętnościami operowania językiem, bo pisać pięknie to wyjątkowa umiejętność, ale z taką swobodą pisać tak, jak się chce, ja nazwałbym już czystym artyzmem.
To nie jest książka o tematyce do jakiej przyzwyczaił mnie pan Twardoch wcześniej. To znaczy ona nie jest rozdrapywaniem postaci aż do granic możliwości, może poza drugą jej częścią, gdzie tego jest sporo, szczególnie jeśli idzie o Hendrika Witbooia. Ta książka jest bardziej o abstraktach niż o ludziach, dla mnie jest takim zastanawianiem się „co by było gdyby…?”, przy pełnej świadomości tego, że to „gdyby”, zgodnie z naszą najlepszą obecną wiedzą, jest zupełnie niemożliwe. Przynajmniej poza literaturą. Ale może napisałem nieprawdę? Bo, powiedzmy, że ta książka jest o ludziach, nawet jeśli jest o abstraktach. Pozwolę sobie sparafrazować myśl przywoływanego w Powiedzmy, że Piontek Hiddegera: bez człowieka świat nie mógłby istnieć i zapytać, czy abstrakt mógłby istnieć bez człowieka?
Dodatkową rzeczą, jaka mnie w tej książce ujęła, są rozważania prowadzone przez autora na metapoziomie. Pan Twardoch wprowadza do tekstu mnóstwo dygresji – zastanawia się nad czasem (czym jest teraz), znaczeniem słów (– Dajcie mi manierkę – mówi Hendrik Witbooi, ale w języku nama, czyli khoekhoegowab, nie po polsku, więc wypowiada inne słowa niż te tutaj zapisane, które jednak znaczą właśnie tyle: „Dajcie mi manierkę”.) albo nad tym co w ogóle ma znaczenie. W opowieści? W życiu? Zresztą, jakie to ma znaczenie: gdzie, skoro, przywołując arystotelesowskie twierdzenie, literatura powstała wskutek naturalnej potrzeby człowieka do naśladownictwa i jej celem jest naśladowanie życia.
Wspaniała to był książka, choć dość trudna. Nie wiem czym była dla autora, przeczytałem tylko ją, nic jeszcze o niej (planuję to nadrobić, ale nie wiem czy mi się uda), ale ja odebrałem ją jako coś w rodzaju dyskusji pana Twardocha albo z samym sobą, albo ze swoją twórczością. Była mi przez to bliska, bo mnie samemu nieustannie zdarza się takie dyskusje ze sobą prowadzić. A może właśnie dlatego wydała mi się ona taką dyskusją, bo sam ze sobą ciągle dyskutuję? A ta moja wewnętrzna dyskusja nie tylko nie ucichła po lekturze Powiedzmy, że Piontek , ale jeszcze bardziej się ożywiła.
@George_Stark dołączam się do przedmówcy. Pierwszorzędna recenzja.
Miałem też podobne do Twoich odczucia: ta książka do głos schizofrenii Szczepana Twardocha, który nakazał mu odbyć publiczną dyskusję z samym sobą. Preludium tego był "Chołod" zresztą. Co będzie dalej?
Zaloguj się aby komentować