133 846 +
734 + 45 + 61 = 134 686
Koszalin - Jaworzno rowerem.
Bez spania, bez drzemek (bowiem ze spaniem się nie liczy) ale za to powoli.
Dla tych którym nie będzie się chciało czytać:
Wyjechałem z Koszalina w sobotę przed siódmą rano, a do Jaworzna dotarłem w niedzielę po godzinie dziewiętnastej.
Dystans: 734km
Czas jazdy netto: 30
28
Czas jazdy brutto: 37
50
Przewyższenia: 3003 metry
Średnia: 24,3km/h
Budzik jak zawsze wyrywa mnie ze snu zdecydowanie za wcześnie. Wraz ze mną wstaje @vvitch, która tym razem potowarzyszy mi przez ledwie mrugnięcie okiem. Jedzie bowiem do pracy zarobić na kubeczek wody i pajdkę chleba. Ja zaś, będąc lekkoduchem i włóczęgą z natury, jadę nieco dalej.
Śpiesznie wychodzimy z domu i, jak już się rzekło moimi rękoma nieco wyżej, przez mrugnięcie okiem jedziemy razem. Mrugnięcia okiem mają tę właściwość, że trwają krótko, ledwie mrugnięcie okiem, toteż po krótkiej chwili rozstajemy się na rozstaju dróg. Jest słoneczny sobotni poranek. Przede mną długa droga, pełna przygód, niebezpieczeństw i niebezpiecznych przygód, z których, jak zawsze, mam nadzieję wyjść cało, a które na ogół nie mają miejsca.
Komu w drogę temu bidon w dłoń, skarpety na stopy i rower pod zadek jak mawiam od czasu do czasu. I pomimo tego, że trochę mi się nie chce, jadę. Skoro już wstałem…
Poranek mija dość leniwie. Z zapowiadanych trzynastu stopni Celsjusza pozostaje tylko kłamliwe wspomnienie w ustach Tomasza Zubilewicza, który objawił mi się na ekranie telewizora jakiś czas wcześniej.
Za Białogardem ściągam rękawki wykonując pierwszą sikpauzę tego dnia. Oczywiście rękawki ściągam w osobnym procesie niż wykonuję sikpauzę, bowiem zachodzi niebezpieczeństwo nawilżenia sobie nie tego elementu ubioru którego nawilżenia bym sobie życzył. Przelatując przez Białogard najeżdżam tylnym kołem na nieco zbyt wysoko wystającą ze ścieżki rowerowej kostkę i przez chwilę czuję jak ucieka mi tylne koło. Niweluję to dość głośnym “Oooooo-oooooo” i jadę dalej, bowiem moje umiejętności akrobaty oraz perfekcyjne panowanie nad rowerem powodują, że zupełnym przypadkiem się nie przewracam.
Za Białogardem wjeżdżam pomiędzy pola i lasy, upstrzone tym, czym upstrzone bywają pola i lasy: drzewami, żytem i zbożem przeznaczonymi na potrzeby tych lokalnych jak i mniej lokalnych pijaków oraz wiatrakami - te z kolei, jak przystało na wiatraki, straszą swoją obecnością Janusza Kowalskiego.
Teren zaczyna lekko falować, pojawiają się fałdki i niewielkie hopy. Przejeżdżam przez Rąbino kierując się na południe. Za wsią Sława zaczynają się długie fragmenty nieco podlejszego asfaltu - ten z pewnością pamięta (przynajmniej gdzieniegdzie) szczęśliwie miniony poprzedni ustrój. Długie fragmenty cuchną nostalgią okresu transformacji, a jeszcze kawałek dalej, na krzywym płocie ropiejącej rudery wisi przypomnienie ostatnich ośmiu lat - plakat wyborczy jakiegoś lokalnego idioty z Partii.
Pierwszą dłuższą pauzę robię w Złocieńcu. Zatrzymuję się w Żabce i zajadam hotdogiem ze smalcem (a tak naprawdę to nie - zajadam się hotdogiem bez smalcu), popijam wodą z kałuży (a tak naprawdę to nie - popijam wodą nie z kałuży) i do tego wszystkiego wpierdalam sobie Snickersa którego ukradłem ministrantowi. Słoneczko zaczyna grzać dość poważnie (wcześniej bowiem stroiło sobie żarty i grzało na niby). Piszę do ukochanej i melduję że trochę mnie plecy bolą. Ból pleców na tym etapie jazdy jest zwiastunem raczej ponurym z co najmniej dwóch powodów. Pierwszym jest fakt, że będzie powtórka z Warszawy, podczas której chciałem sobie kręgosłup wyrwać i wsadzić wiadomo gdzie (do podsiodłówki). Drugim jest fakt, że nie przejechałem jeszcze stu kilometrów, a już napisałem więcej tekstu niż przy niekiedy dłuższych lub ciekawszych wypadach. W obydwu przypadkach zapowiada się męczarnia - mnie będzie bolało, a Was (przynajmniej te trzy osoby które doczytają do końca) zanudzę swoimi wypocinami. Można jeszcze zaprzestać czytania. No dobra, sami chcecie…
Ze Złocieńca, dla odmiany, podobnie jak z Białogardu, wyjeżdżam na południe i kieruję się do Mirosławca. Tam mam przewidzianą kolejną pauzę w kolejnej tego dnia Żabce. Gdy docieram na miejsce okazuje się, że po Żabce pozostało jedynie niewyraźne wspomnienie w sercach lokalnej społeczności - sklep zniknął. Mam w bidonach jeszcze trochę wody więc niezrażony brakiem płaza jadę dalej.
Okoliczności przyrody są takie jakie są - jadę pośród od dawna nie uprawianych pól, zarośniętych teraz i niczym nieróżniących się od łąk, których to od pól nie odróżniam. Od czasu do czasu wjeżdżam pomiędzy drzewa zaznając nieco cienia i ochłody od coraz bardziej grzejącego słońca. Niewiele piasku przesypuje się w klepsydrze, niewiele wody upływa w rzece Cieszynce, którą minąłem przed kilkoma chwilami licząc od wcześniej i nim się obejrzałem dotarłem do Płaskopolski.
W Trzciance robię pauzę na Orlenie, na którym miarkuję czemu mi tak grzeje… Przypomniałem sobie, że zgodnie z zapowiedziami Tomasza Zubilewicza, poranek miał być cokolwiek rześki. Mając to na uwadze, na potówkę a pod koszulkę założyłem dodatkową warstwę aby nie wyziębić sutków - warstwę o której właśnie sobie przypomniałem. Pospiesznie ją zdejmuję - od razu robi się o wiele lepiej. Zajadam się tym, czym się zajadam i piję to co wypijam. Chwilkę odpoczywam, wymieniając w tak zwanym międzyczasie wiadomości z ukochaną. Z nieukrywaną ulgą zauważam że przestają boleć mnie plecy - biorę to za dobry prognostyk, dobrą monetę i dobrą nowinę, której nie przyniosło mi trzech nafuranych włóczęgów i zbieram się do dalszej jazdy.
W objęciach upału przejeżdżam przez kolejne zapomniane wioski, dawno nieodwiedzane pola i lasy, podziwiając to,m co akurat do podziwiania w mijanych przeze mnie okolicach jest - czyli zwykle nic lub niewiele. W tak nudnych okolicznościach mijanych okolic dojeżdżam do Obrzycka, w którym uzupełniam wodę w kolejnej odwiedzonej tego dnia Żabce. Piszę do @vvitch że w zasadzie to jest ok i lecę dalej na kolejną nieco dłuższą pauzę, która ma mi przypaść w udziale w Szamotułach. Tam docieram w okolicach wieczorynki. Zjadam co mam zjeść, uzupełniam po raz kolejny wodę w bidonach, która ulatuje dość szybko w trwającym, choć już zbliżającym się ku końcowi upale. Po kilku lub kilkunastu chwilach ruszam dalej.
Zachodzące słońce zaczyna pięknie malować nieboskłon płaskiej ziemi więc kilka razy zatrzymuję się popatrzeć i porobić zdjęcia. Im dalej w las, którego nie ma (bowiem jadę głównie przez pola na których pracują kombajny) tym ciemniej. Przeskakuję przez kolejne zapadłe wsie i miasteczka w których życie albo zaczyna z wolna zamierać i po ulicach snują się ostatni przedstawiciele lokalnych społeczności, powracający chwiejnie do swoich ruder, albo już zamarło i wszelcy plugawi Menelowie zalegli już, pochowani w swoich cuchnących norach. Mijam Buk w którym nieco źle skręcam (ale miarkuję dość szybko że jadę źle bowiem Wahoo wrzeszczy i mruga światełkami oznajmiając i pytają jednocześnie - kaj lecisz ciulu!) i w ciemnościach docieram do kolejnego miejsca Odpoczynku Nocnych Pedalarzy - na Orlen w Granowie. Zjadam nieco późną kolację, wypijam kawę i po raz kolejny uzupełniam wodę w bidonach. Przez chwilkę rozmawiam z @vvitch przez telefon, ale długa wskazówka na zegarze pogania mnie coraz bardziej - trzeba się zbierać.
W koszmary nocy wjeżdżam jeszcze będąc ubranym ledwie w rękawki i rozpiętego ultralighta, ale nim mija kolejne mgnienie oka postanawiam przywdziać wiezione w zanadrzu pończoszki, zwane dla niepoznaki nogawkami kolarskimi. Zatrzymuję się na przystanku pośród niczego i bacząc aby nie wlazł nań żaden cholerny pająk, których jest tu dość sporo, ubieram się jak przystało na człeka na ogół zmarzniętego w nocy - ciepło (ale bez rękawiczek - wziąłem je ze sobą gdyby w nocy wystąpiły siarczyste, lipcowe mrozy, ale póki co są niepotrzebne).
W Kościanie trasę poprowadziłem przez Złote Łuki (McDonalda znaczy się) ale jest mi na tyle dobrze, że postanawiam się nie zatrzymywać i jechać dalej. Na rynku natrafiam na dwójkę innych nocnych pedalarzy, ale są zajęci sobą w takim samym stopniu w jakim ja zajęty jestem sobą więc nie podchodzę. Robię tylko foto i gonię dalej.
W okolicach jeziora Wonieskiego spomiędzy zatopionych w ciemności drzew i szuwar wypełza lepka mgła. Mijam znak że droga do Wojnowic jest zamknięta i należy pojechać objazdem, ale decyduję się pojechać tak, jak miałem jechać pierwotnie z myślą że jakoś przejadę. Po kilku kilometrach dojeżdżam do owej zamkniętej drogi, która jest jednak otwarta o czym świadczą niedbale rzucone w kąt drogi barierki.
Kolejne kilometry uciekają bezpowrotnie, znikają pośród cieni i koszmarów nocy. W pewnym momencie, na kilka metrów przed rowerem, w miejscu w którym nie dostrzegam żadnych domów, tylko las i jakieś łąki, lampka wyławia z ciemności jakiegoś ubranego na ciemno typa, który stoi obok drogi i jedynie gapi się na mnie. To nie jest jeszcze ten etap jazdy, w którym widzę rzeczy których nie ma, więc serce zaczyna bić nieco szybciej, zwłaszcza że scena jest dziwnie niepokojąca. Trochę przyspieszam i znikam w ciemności, pozostawiając Mrocznego Dziadunia gdzieś z tyłu. Niedługo później natrafiam na człowieka uskuteczniającego zapewne przedporanny trening - ten ubrany przynajmniej w biały podkoszulek biegnie sobie naprzeciw mnie. Mijamy się obojętnie na wysokości lokalnego cmentarzyka.
Im dalej w leniwie wstający dzień tym więcej dzikiej zwierzyny. Kilka razy widzę sarny przebiegające przez drogę. Od czasu do czasu z coraz bledszej ciemności wyskakuje zajac. Raz nawet biegnąc w przydrożnym rowie, przez kilkadziesiąt metrów towarzyszy mi chyba jeleń. Przeskakuje zaraz przed rowerem na drugą stronę drogi i znika w polu kukurydzy. Przez całą noc minąłem też niezliczoną ilość (niezliczona ilość w moim przypadku oznacza więcej niż dziesięć, mniej niż sto) polujących kotów. Niektóre uciekały przed Nocnym Pedalarzem, inne gapiły się z kocią obojętnością a jeszcze inne ignorowały moją chwilową obecność.
Po godzinie czwartej nad ranem zaczynam padać na pysk. Bardzo chce mi się spać i jest mi cholernie zimno. Ledwie jadę i co kilka kilometrów robię krótki odpoczynek - zatrzymuję się na poboczu i na kilka chwil zwieszam głowę w ramionach. Po chwili zrywam się do jazdy i przez jakiś czas staram się mocniej przycisnąć aby odgonić nadciągającą z impetem senność. Kolarstwo szarpane uskuteczniam przez około godzinę. Po szóstej rano docieram do Odolanowa i zatrzymuję się na Orlenie. Po kilku chwilach dojeżdża kolega Adam. Znamy się już chwilę, Tomahawk zawsze po mnie wyjeżdżał na ultra, jeśli tylko jechałem w okolicach Kalisza, tak jest też tym razem:) Przed dalszą jazdą uskuteczniamy chwilowe pogaduchy. Zrzucam nocne ciuszki i zostawiam na sobie tylko rękawki (spodenki i koszulkę, takoż buty i helmet mam na sobie - proszę nie pomyśleć że będę jechał zupełnie nago i straszył lokalne niewiasty i lokalnych dżentelmenów w kufajkach). Adam decyduje się mnie holować na kole przez kolejne sto kilometrów za co jestem mu ogromnie wdzięczny. Uznaje też że setkę objedziemy bez żadnych pauz i ze średnią dochodzącą do 30km/h - o tym oczywiście nie mówi, ale od wspólnego startu czuję że średnia mi nieco podskoczy. Na kole udaje mi się jechać przez około dwadzieścia kilometrów, później jest różnie. O ile na prostych i płaskich fragmentach jadę jako tako, tak na każdej hopie puchnę i zostaję z tyłu. Adam czeka i prowadzi cierpliwie, niczym tybetański mnich. Szybko przejeżdżamy przez Ostrzeszów, Kępno i Bolesławiec, zjadając kołami coraz pośledniejszy asfalt. W Praszce robimy pauzę na stacji paliw. Uzupełniamy zapasy i dalej jedziemy każdy po swojemu. Adam wraca do Kalisza, ja zaś jadę dalej. Przez Olesno i Dobrodzień dojeżdżam do miejscowości Zawadzkie. Tam też robię pauzę w Żabce. Słońce grzeje już dość poważnie. Wodę z jednego bidonu przeznaczam do polewania samego siebie, drugą do picia. Zaczynają mnie boleć stopy. Póki co asfalty ponownie stały się przyzwoite (za wyjątkiem małego remontowanego fragmentu zaraz za Żędowicami) więc mimo coraz większego bólu jedzie się nienajgorzej. Zmęczenie jednak daje się mocno we znaki.
Przed Tarnowskimi Górami licznik pokazuje trzydzieści trzy stopnie Celsjusza. Czuję że pod kołami topi się asfalt - nieosłonięte cieniem drzew fragmenty drogi są miękkie i powodują znaczne spadki mizernej i tak prędkości - czuję jak droga sama mnie spowalnia. W mieście ochoczo korzystam ze świetnie wykonanej infrastruktury rowerowej i pomimo tego, że trasę puściłem przez chyba największe hopki w okolicy, jedzie mi się dość dobrze. Później niestety następuje Aglomeracja… W mgnieniu oka (które trwa dość krótko o czym już pisałem jakoś na początku - czyli wczoraj) przypominam sobie czemu tak bardzo nie lubiłem tamtędy jeździć…
Drogi są - zwykle dziurawe. I to dziurawe w taki sposób że potrafią zatrzymać w miejscu.
Infrastruktura rowerowa jest - zwykle jej krótkie fragmenty zaczynają się nagle by równie nagle zakończyć swoje trwanie w miejscu zupełnie losowym. Zwykle są też tak oznaczone że o ich istnieniu dowiaduję się w chwili, w której się kończą. W Radzionkowie natrafiam na brak wiaduktu nad linią kolejową o czym informuje znak znajdujący się… w miejscu braku wiaduktu - wracam się po dziurawych drogach, przeprowadzam rower jakąś kładką z jednej strony miasteczka na drugą, po drodze puszczając kondukt żałobny i nadal tak samo dziurawymi drogami gnam w kierunku Dąbrowy Górniczej. Dopiero tam, w okolicach zbiornika Kuźnica Warężyńska (dawna Pogoria IV chyba) wjeżdżam w znane sobie rejony. Asfalt momentami nadal jest badziewny jak cała Aglomeracja Śląska i połowa Zagłębia, ale już czuję metę nosem.
Do Jaworzna docieram po wieczorynce, dnia siódmego (a drugiego dnia mojej jazdy). Męczę ostatnią hopę do centrum, robię zdjęcie typa z siekierą siedzącego pod lichym drzewem na rynku i po jedynej sensownej ścieżce w mieście (po Velostradzie) docieram do mamy. Trud ukończon.
#rowerowyrownik
Wpis dodany za pomocą
https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/